Grube
dupska spacerują korytarzami oświetlonymi przez pojedyncze
lampy na ścianie, rozstawione równo, co trzydzieści dwa kroki.
Rozstaw może się różnić w zależności od tego, kto stawia
kroki.
Ale trzeba być bardzo niskiej postury, by liczba kroków okazała
się większa, niż owe trzydzieści dwa albo wielkoludem, by pokonać
dystans pomiędzy lampami w liczbie mniejszej niż wcześniej
wspomniana.
Dupska trzęsą się ze śmiechu. Rechot zagłusza
stukot obcasów o nagą podłogę. A na dupskach białe zęby,
otoczone wargami podkreślonymi przez wredny kolor czerwieni. Z
miejsca, gdzie powinien być odbyt, wypełza język, a może po
prostu z tej małej dziurki w rowku wychodzi. Nie wiadomo. Nikt nie
rozważa
tego głębiej. Język ciągle mlaska, wysuwa się naprzód. Wargi
lubią zaciągać ślinę, spluwać, całować ściany i dupska
mijane w ciasnym przejściu. Lubią zaciągać się światłem tak,
że prawie gaśnie, zamykać na moment usta, by skradziony blask
rozświetlił ich wnętrza. Widać wtedy, jak przez białe spódnice
prześwitują bujane fotele, a na nich koty ze spalonym futrem. Myszy
z dwiema głowami . Kilka ptaków z gwoźdźmi zamiast dziobów lub
drzwiami zamiast skrzydeł.
Marzenia siedzi cicho w
kącie. Przeżuwa powoli kęs kanapki z masłem i dżemem
truskawkowym. Przedwczorajszy chleb popija herbatą z mlekiem, by
trochę go zmiękczyć. Koleżanki nie szczególnie są
zainteresowane jej życiem. Może to nawet lepiej? Malutki,
bezwartościowy człowiek żyje skromnie. Unika spojrzeń
przechodników, konfrontacji wzrokiem ze współpracowniczkami. Jest,
a jego obecność nie objawia się w sposób bezpośrednio fizyczny.
Obecność jest tylko umowna. Pozostawia ślady. Również
niewielkie. Ślady nad którymi nikt się nie zastanowi, nie zwróci
na nie uwagi. Błahe, zwykłe rzeczy. Zmiecione ze stołu okruchy,
umyte naczynia, kubek, który przed chwilą jeszcze stał na stole, a
teraz schowany, czeka na jutrzejsze śniadanie w jednej z kuchennych
szafek. Oczywiste rzeczy, w których
odbija się rzeczywista obecność, nie docierają do osób
postronnych. Są zbyt naturalne dla przechodnia.
"Panienka"
jak lubi o niej myśleć Marzena, wygląda na smutną, rzadko zagląda
do kuchni. Jest w niej tak wiele smutku – myśli. I po cichu
zazdrości, że jej obecność jest namacalna, fizyczna i chociaż
nie przejawia się niczym, co gorsza, jej obecność przejawia się
niebyciem, co jest tak bardzo widoczne i wyczuwalne, to każdy wciąż
o "panience" mówi. Szepcze jej imię. Snuje ploteczki.
Żaden ruch, który wykonuje Marzenia, nie przykuwa uwagi, ale
bezruch Ev,
chwila zawieszenia, od razu przyciągają wścibskie spojrzenia.
Przed chwilą jeszcze niewidzialna dla otoczenia, teraz staje na
pierwszym planie.
- Młoda, nie przyrosłaś do tego krzesła
przypadkiem? - pyta Jadźka.
- Nie, proszę pani – odpowiada
zmieszana dziewczyna.
- "Nie, proszę pani", kobieto,
ogarnij się wreszcie. Ludzie cię zniszczą jak dalej będziesz
ofermą – mówi Jadźka. Stara, upierdliwa, Jadźka, która za
każdym razem żałuje takich ludzi, chociaż nikomu o tym nie mówi,
rzuca
do Marzeny:
– Zapieprzaj
do czternastki. Ktoś chyba obsrał łóżko.
Bez słowa
protestu, lekko
zgarbiona idzie na górę. Faktycznie, smród wychodzi już na
korytarz. Ale przecież ktoś już musiał stwierdzić, z którego
pokoju to się bierze. Ale kto by chciał obmywać "starucha"?
"Marzena to zrobi, Marzena zrobi tamto, zrobi wszystko, co
powiedzą jej inni, bo nie potrafi się przeciwstawić" Gdyby
mieć w sobie ikrę, setki błyskawic,
być żyłami nieba na krótką chwilę widocznymi w rozbłyskach,
gdy burza trwa w najlepsze. Krwawić elektrycznością, sycić serce
odgłosami uderzeń pioruna. Emanować siłą, pięknem zniszczenia,
które budzi strach i respekt. Nakazuje traktować z szacunkiem swój
doskonały sposób bycia. Niezachwiany. Chwilowy. Słodki obraz burzy
wyrywającej drzewa. Łamiącej gałęzi. Okna domów smaga deszczem
jak biczem, uderza z agresją w dachy i burzy cały, tak bardzo
ulotny spokój, którym ludzie próbują samych siebie oszukać.
Osłabia poczucie bezpieczeństwa, które pielęgnują pośród
betonowych ścian, niczego nieświadomi,
aż zapadnie ciemność, a złe myśli nie pozwolą im zasnąć.
Miejsca, do których uciekamy, są tymi, z których najtrudniej się
wydostać.
Przypadkowe złączenie dłoni. Pulchna talia. Rdzeń.
Jestestwo. Obnażony, skrupulatny, bezbronny cel istnienia.
Krzywoprzysięstwo. Pejzaż rozsypany za oknem. Resztki
niepozbieranego ze stołu słońca zlepiają drobinki kurzu w
planety. Formują z ciemnej powierzchni blatu wszechświat.
Konstelacje słów, niezgrabne, łakome dźwięku, wyczulone na
oddech, lewitują we włosach, osiadają na ramieniu, drapią lekko
skórę, spadają pomiędzy piersi. Uniesione kolejnym wdechem,
wdrapują się na usta. Szukają swojego miejsca.
Zamierają. Palce łapczywie chwytają za pośladki. Gwałcą i
proszą. Dziękują i nienawidzą. Pragną i dotykają z
obrzydzeniem. Z przymusem i mimowolnie. W odruchu i nieodpartej
potrzebnie. W pełni świadome i nieobecne, zagubione. Miłe. Czułe.
Radosne. Nieznośnie żywe, pełne ekspresji i siły palce, których
pamięć
nie wyprze poza zasięg wspomnień, nie uwolni ręki z silnego
uścisku uczuć. Nigdy nie pozwoli na ten sam oddech, co przed
przypadkowym zlepieniem dwojga niezależnych oddech w ciche
westchnięcie czasu zanurzonego w niedostępnym dla myśli miejscu.
Zastygającego w wieczność czasu jak magma. Aż pośród bezkresnej
pustki powstanie mała wyspa. Niedostępna dla ludzi.
Ev
od
pewnego czasu
traktuje każdy dzień jak powód do złości. Bezczelny charakter
wprawia ją w złowieszczo radosny nastrój. W nastrój kochający
niszczyć, upadlać, dopiekać na każdym kroku. Dopatrywać się
najmniejszego szczegółu w ubiorze, zachowaniu, w gestykulacji,
sposobie mówienia, słowach, najzwyklejszym mrugnięciu, by wydobyć
z niego prawdę o człowieku. Wbić swój pazur, pomalowany na
bordowo, pogrzebać chwilę, nacisnąć parę
razy i wyciągnąć z lubieżnym uśmiechem zwycięscy,
którego nie da się powstrzyma.
Wkurwienie nigdy nie zdoła
ukazać tego, co targało Jadźką w dniu, gdy przez koleżanki
została wysłana do gabinetu dyrektorki. Odpowiedzialność, jaką
miała na sobie powodowała w niej chęć rwania włosów, krzyku i
płaczu. Bezradnej, bezsilnej odpowiedzi w stronę koleżanek, że
nie jest w stanie im pomóc. Ale nie było wyjścia.
- Pani
dyrektor, musimy porozmawiać o pani córce – zaczęła stanowczo,
bez pukania przekraczając próg gabinetu.
Dyrektorka, silnie
zaskoczona nagłym wtargnięciem intruza, wbiła w nią spojrzenie
jak lew pazury w młodą antylopę. Ale Jadźka
była harda i zdeterminowana. W tym momencie to nie było nawet
draśnięcie, raczej jak łaskotki, którymi dyrektorka zachęciła
ją do dalszej zabawy.
- Nie może tak dalej być, dziewczyny
się skarżą i płaczą. Mają dość takiego traktowania –
zaczęła głośno, agresywnie.
- Powiedziałam, że Ev zostanie
tutaj przez pół roku i nie zmienię zdania. Możesz już iść,
pocieszyć swoje sieroty, otrzeć im łzy i kazać wziąć się w
garść, bo z tego, co wiem, macie co robić. Proszę wyjść i nie
zawracać mi głowy pierdołami.
W tym momencie
Jadźka, jak nigdy dotychczas, postanowiła okazać całą złość
duszoną latami. Wszystkie blokady zniknęły, nie było strachu.
-
Posłuchaj mnie, kurwa! - powiedziała głośno, a dyrektorka na te
słowa, aż wstała na równe nogi, niepewna tego, co się dzieje,
ani też nie do końca wierząc, że to, co słyszała nie
było tylko jakimś złudzeniem – powiedziałam, że tak nie może
być! Moje dziewczyny skarżą się na twojego kurwiszona i w dupie
mam twoje rodzinne problemy, fakt, że jesteś dyrektorką i uroiłaś
sobie w swojej sfiksowanej bani, że córkę należy trochę tutaj
potrzymać, to może nabierze szacunku do życia. Z tobą jest o tyle
dobrze, że prawie nie opuszczasz gabinetu. Więc nie ma potrzeby
użerać się z tobą na co dzień. Ale ta twoja mać zasrana panoszy
się tutaj z przeświadczeniem o byciu bezkarną. I moje dziewczyny
odejdą. A ty radź sobie sama.
Dyrektorka podeszła powoli w
stronę Jadźki, a ta, chociaż dalej nie potrafi tego wytłumaczyć,
wiedziała, że jest na przegranej pozycji. Zużyła siły do ataku,
którym chciała powalić rywalkę, ale tylko się odsłoniła.
-
Proszę. Możecie iść w cholerę. Po pierwsze, może mnie wtedy
przeniosą, może mnie uwolnią z tego miejsca. Jeśli myślisz, że
jestem tutaj w pełni dobrowolnie, to masz nierówno pod sufitem. Po
drugie, nawet jeśli teraz jestem marionetką, w niektórych
miejscach wciąż mam coś do powiedzenia. Wystarczy kilka listów na
wasz temat i ciężko będzie wam znaleźć pracę. Po trzecie na
moim biurku leży nowy plan budżetu na przyszły rok. Uwzględnia on
podwyżki, o które prosicie już od trzech lat. W przedziałach od
siedmiuset złotych do trzystu pięćdziesięciu w zależności od
stażu pracy. I dodatkowe trzy
dni wolne na
kwartał.
Mogę go zatwierdzić. Mogę. Bo nie jestem do tego zmuszona. Mogę
coś wymyślić i na przykład zgarnąć te pieniądze dla siebie,
przeznaczyć na odnowę pensjonatu, na cokolwiek. To tylko pomysł na
zagospodarowanie budżetu na najbliższy rok.
Dyrektorka
usiadła za biurkiem. Zmęczona. Znudzona. Beznamiętna. W ogóle nie
zainteresowana podejmowaniem walki. Złośliwością. Piętnowaniem
przeciwnika. Po prostu, prozaicznie znudzona tym wszystkim i może
lekko zawiedziona.
- Pani Jadziu – zaczęła cicho – o nic
nigdy, nikogo nie prosiłam, ale teraz to robię, jako matka,
dyrektorka i pani przełożona, proszę o jeszcze trochę czasu. Dla
mojej córki, tego, jak to pani powiedziała kurwiszona. Po prostu
proszę – powiedziała zimno.
Tego również Jadźka nie
potrafiła wytłumaczyć, co sprawiło, że zgodziła się na tę
prośbę. Co takiego właściwie widziała w twarzy żmii.
Co poczuła patrząc w jej oczy. Coś ohydle zimnego, jakiś ciężar,
który nie pozwala na oddech, odbiera życie i zamyka człowieka w
ciasnym, małym pudełku, w którym nie może się ruszyć. Zamyka
jak szmacianą lalkę, tak lubianą za czasów dzieciństwa, teraz
skazaną na zapomnienie. Poczuła się staro. Bezradna. Poczuła, że
musi się zgodzić. Nie odmawia się ludziom. A dyrektorka teraz była
po prostu człowiekiem. Wyszła bez słowa.
Zmieszanym
głosem, z poczuciem winy, opowiedziała koleżankom o zajściu w
gabinecie i decyzji jaka tam zapadła. Gośka, harda i żwawa
babeczka, która wszystko miała gdzieś, stwierdziła, że powiewa
jej jakaś gówniara, ale nie podwyżka. Jej humory są tak
dziecinne, aż zabawne i to bez znaczenia, że musi znosić jej
humory. Musi znosić wiele innych rzeczy związanych z opieką nad
pensjonariuszami, tym samym ucięła
temat, okazując ciche wsparcie Jadźce.
Zmęczonym
ruchem dłoni wzięła tacę ze śniadaniem, by zanieść ją panu
Skrybiuszowi. Zastała
go leżącego w tej samej pozycji, co zawsze. Z rękoma
założonymi za głowę i zamkniętymi oczyma. Ubrany
w białą koszulę, czarne kanty, zdawał
się ignorować
ją z premedytacją.
Położyła
posiłek na stoliku, wychodząc miała wrażenie, że usłyszała
jak
do niej mówi:
-
To nie koszmary nas tworzą, a my je kreujemy, Ev.
Zamknęła
drzwi udając się do pokoi na pierwszym piętrze, by wymienić
pościel. Co prawda, pracowały tutaj dwie kobiety, zajmujące się
czystością, ale musiała się czymś zająć. Patrzyła nieobecnym
wzrokiem na biel prześcieradeł, pomagało jej to zachować pustkę
w głowie.
Chwilami
tylko nieświeże kołdry cuciły ją do rzeczywistości, umorusane
kałem i uryną, czy
innego rodzaju wydzielinami produkowanymi przez ciała staruszków.
Nie przyznawała się samej sobie, ale w dziwny sposób, egoistyczny,
polubiła ten odurzający aromat, jego intensywność. Lubiła go tym
bardziej, o ile po skończonej pracy biegła na górę, by móc się
odświeżyć, nałożyć pistacjowy krem tuż pod nozdrza, wdychać
go, stanąć
przed lustrem i cieszyć ze swojej młodości, gdy nie ma nikogo, kto
mógłby jej młodość adorować. Gdy była w gorszej kondycji,
dopadały ją myśli o przemijaniu, samotności, wyobraźnia
podsuwała obrzydliwe wizje, szybko jednak odpędzała od siebie
nieprzyjemny stan, odchylając głowę do tyłu i wirując dookoła.
Już dawno spostrzegła, że zdziecinniała mieszkając tutaj,
nauczyła się dzięki temu czerpać radość oraz przyjemność z
prozaicznych rzeczy, na które w samotności mogła sobie pozwolić.
Dochodziła pora obiadu,
schodząc na dół, Ev
zdziwiła się nie zauważając pana Henriego. Zanim zeszła do
kuchni, szybko wróciła na
górę,
by sprawdzić pokój staruszka. Był pusty.
Zbagatelizowała
to jednak,
udając
się z powrotem do kuchni, by pomóc przy roznoszeniu posiłków.
Pani Matijas była dzisiaj nieznośna jak małe dziecko. Próbowała
krzyczeć, ale zdławiona przez brak sił tylko szeptem okazywała
swoje niezadowolenie. Rozdrażniona brakiem zainteresowania zaczęła
wypluwać jedzenie z ust, brudząc się przy tym. Jedna z dziewcząt
podeszła, by pomóc jej dokończyć posiłek. Nikt jednak nie
zauważył pana Henriego. Ev idąc na górę uczuła lekki niepokój,
że ów staruszek mógł gdzieś wyjść niepostrzeżenie, chociaż
drzwi wejściowe były zamknięte.
Wchodząc
do pokoju pana Skrybiusza, spotkała tam pana Henriego. Ze łzami na
policzkach, trzymał w ręku portret czternastoletniej dziewczyny z
niewinnym spojrzeniem, podobnym do woni kwiatów.
Szeroko
otwarte oczy nastolatki, pytające, czy to działo się naprawdę,
czy było tylko złym snem o rzeczywistości. Uchwycona w chwili
oczekiwania na odpowiedź od kogoś, kogo kocha i komu ufa.
Pan
Henri podnosząc się z krzesła, powiedział:
- To był tylko
sen, córeczko – po czym wyszedł z pokoju.
Gdy zatrzasnął
za sobą drzwi, Ev przelotnie spojrzała na pana Skrybiusza, czując
jednoczesną ekscytację oraz
coś
z pogranicza fascynacji i
ciekawości.
Niestety, leżał jak zwykle, z maską obojętności na twarzy.
Zastanawiała się, czym są bliski smutki w jego oczach, które
chwilami można dostrzec.
Kładąc tacę z
posiłkiem,
ujrzała swój portret na stole. Wyglądała jak ktoś, kto jest w
trakcie koszmaru, z którego nie może się wyrwać.
Zaczęła
zastanawiać
się,
czy tak wygląda podczas snu, przemknęło jej przez myśl, że może
pan Skrybiusz podglądał ją w nocy, szybko
ochłonęła, przecież zawsze zamyka drzwi na klucz.
Niżej rysunku był dopisek: Ev, nie martw się, moja wyobraźnia i
obserwacja pozwalają mi na wiele. Zechciałabyś uspokoić swoje
myśli podczas wieczornego spaceru? Dzisiaj jest pełnia, obfitość
łuny wycisza serce, S.”
Popatrzyła na jego twarz, a on
jakby znając odpowiedź, lekko wykrzywił kąciki ust na wzór
uśmiechu, po czym dodał cicho:
- Będę czekał na ciebie
przy drzwiach wyjściowych.
Zamknął oczy i przestał zwracać
uwagę na cokolwiek. Wyszła, cicho zamykając drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz