czwartek, 16 maja 2019

Kosmyk - R III


Grube dupska spacerują korytarzami oświetlonymi przez pojedyncze lampy na ścianie, rozstawione równo, co trzydzieści dwa kroki. Rozstaw może się różnić w zależności od tego, kto stawia kroki. Ale trzeba być bardzo niskiej postury, by liczba kroków okazała się większa, niż owe trzydzieści dwa albo wielkoludem, by pokonać dystans pomiędzy lampami w liczbie mniejszej niż wcześniej wspomniana. 
Dupska trzęsą się ze śmiechu. Rechot zagłusza stukot obcasów o nagą podłogę. A na dupskach białe zęby, otoczone wargami podkreślonymi przez wredny kolor czerwieni. Z miejsca, gdzie powinien być odbyt, wypełza język, a może po prostu z tej małej dziurki w rowku wychodzi. Nie wiadomo. Nikt nie rozważa tego głębiej. Język ciągle mlaska, wysuwa się naprzód. Wargi lubią zaciągać ślinę, spluwać, całować ściany i dupska mijane w ciasnym przejściu. Lubią zaciągać się światłem tak, że prawie gaśnie, zamykać na moment usta, by skradziony blask rozświetlił ich wnętrza. Widać wtedy, jak przez białe spódnice prześwitują bujane fotele, a na nich koty ze spalonym futrem. Myszy z dwiema głowami . Kilka ptaków z gwoźdźmi zamiast dziobów lub drzwiami zamiast skrzydeł. 

Marzenia siedzi cicho w kącie. Przeżuwa powoli kęs kanapki z masłem i dżemem truskawkowym. Przedwczorajszy chleb popija herbatą z mlekiem, by trochę go zmiękczyć. Koleżanki nie szczególnie są zainteresowane jej życiem. Może to nawet lepiej? Malutki, bezwartościowy człowiek żyje skromnie. Unika spojrzeń przechodników, konfrontacji wzrokiem ze współpracowniczkami. Jest, a jego obecność nie objawia się w sposób bezpośrednio fizyczny. Obecność jest tylko umowna. Pozostawia ślady. Również niewielkie. Ślady nad którymi nikt się nie zastanowi, nie zwróci na nie uwagi. Błahe, zwykłe rzeczy. Zmiecione ze stołu okruchy, umyte naczynia, kubek, który przed chwilą jeszcze stał na stole, a teraz schowany, czeka na jutrzejsze śniadanie w jednej z kuchennych szafek. Oczywiste rzeczy, w których odbija się rzeczywista obecność, nie docierają do osób postronnych. Są zbyt naturalne dla przechodnia.

"Panienka" jak lubi o niej myśleć Marzena, wygląda na smutną, rzadko zagląda do kuchni. Jest w niej tak wiele smutku – myśli. I po cichu zazdrości, że jej obecność jest namacalna, fizyczna i chociaż nie przejawia się niczym, co gorsza, jej obecność przejawia się niebyciem, co jest tak bardzo widoczne i wyczuwalne, to każdy wciąż o "panience" mówi. Szepcze jej imię. Snuje ploteczki. Żaden ruch, który wykonuje Marzenia, nie przykuwa uwagi, ale bezruch Ev, chwila zawieszenia, od razu przyciągają wścibskie spojrzenia. Przed chwilą jeszcze niewidzialna dla otoczenia, teraz staje na pierwszym planie.
- Młoda, nie przyrosłaś do tego krzesła przypadkiem? - pyta Jadźka.
- Nie, proszę pani – odpowiada zmieszana dziewczyna.
- "Nie, proszę pani", kobieto, ogarnij się wreszcie. Ludzie cię zniszczą jak dalej będziesz ofermą – mówi Jadźka. Stara, upierdliwa, Jadźka, która za każdym razem żałuje takich ludzi, chociaż nikomu o tym nie mówi, rzuca do Marzeny:
Zapieprzaj do czternastki. Ktoś chyba obsrał łóżko.
Bez słowa protestu, lekko zgarbiona idzie na górę. Faktycznie, smród wychodzi już na korytarz. Ale przecież ktoś już musiał stwierdzić, z którego pokoju to się bierze. Ale kto by chciał obmywać "starucha"? "Marzena to zrobi, Marzena zrobi tamto, zrobi wszystko, co powiedzą jej inni, bo nie potrafi się przeciwstawić" Gdyby mieć w sobie ikrę, setki błyskawic, być żyłami nieba na krótką chwilę widocznymi w rozbłyskach, gdy burza trwa w najlepsze. Krwawić elektrycznością, sycić serce odgłosami uderzeń pioruna. Emanować siłą, pięknem zniszczenia, które budzi strach i respekt. Nakazuje traktować z szacunkiem swój doskonały sposób bycia. Niezachwiany. Chwilowy. Słodki obraz burzy wyrywającej drzewa. Łamiącej gałęzi. Okna domów smaga deszczem jak biczem, uderza z agresją w dachy i burzy cały, tak bardzo ulotny spokój, którym ludzie próbują samych siebie oszuk. Osłabia poczucie bezpieczeństwa, które pielęgnują pośród betonowych ścian, niczego nieświadomi, aż zapadnie ciemność, a złe myśli nie pozwolą im zasnąć. Miejsca, do których uciekamy, są tymi, z których najtrudniej się wydostać.

Przypadkowe złączenie dłoni. Pulchna talia. Rdzeń. Jestestwo. Obnażony, skrupulatny, bezbronny cel istnienia. Krzywoprzysięstwo. Pejzaż rozsypany za oknem. Resztki niepozbieranego ze stołu słońca zlepiają drobinki kurzu w planety. Formują z ciemnej powierzchni blatu wszechświat. Konstelacje słów, niezgrabne, łakome dźwięku, wyczulone na oddech, lewitują we włosach, osiadają na ramieniu, drapią lekko skórę, spadają pomiędzy piersi. Uniesione kolejnym wdechem, wdrapują się na usta. Szukają swojego miejsca. Zamierają. Palce łapczywie chwytają za pośladki. Gwałcą i proszą. Dziękują i nienawidzą. Pragną i dotykają z obrzydzeniem. Z przymusem i mimowolnie. W odruchu i nieodpartej potrzebnie. W pełni świadome i nieobecne, zagubione. Miłe. Czułe. Radosne. Nieznośnie żywe, pełne ekspresji i siły palce, których pamięć nie wyprze poza zasięg wspomnień, nie uwolni ręki z silnego uścisku uczuć. Nigdy nie pozwoli na ten sam oddech, co przed przypadkowym zlepieniem dwojga niezależnych oddech w ciche westchnięcie czasu zanurzonego w niedostępnym dla myśli miejscu. Zastygającego w wieczność czasu jak magma. Aż pośród bezkresnej pustki powstanie mała wyspa. Niedostępna dla ludzi. 

Ev od pewnego czasu traktuje każdy dzień jak powód do złości. Bezczelny charakter wprawia ją w złowieszczo radosny nastrój. W nastrój kochający niszczyć, upadlać, dopiekać na każdym kroku. Dopatrywać się najmniejszego szczegółu w ubiorze, zachowaniu, w gestykulacji, sposobie mówienia, słowach, najzwyklejszym mrugnięciu, by wydobyć z niego prawdę o człowieku. Wbić swój pazur, pomalowany na bordowo, pogrzebać chwilę, nacisnąć parę razy i wyciągnąć z lubieżnym uśmiechem zwycięscy, którego nie da się powstrzyma. 
Wkurwienie nigdy nie zdoła ukazać tego, co targało Jadźką w dniu, gdy przez koleżanki została wysłana do gabinetu dyrektorki. Odpowiedzialność, jaką miała na sobie powodowała w niej chęć rwania włosów, krzyku i płaczu. Bezradnej, bezsilnej odpowiedzi w stronę koleżanek, że nie jest w stanie im pomóc. Ale nie było wyjścia.
- Pani dyrektor, musimy porozmawiać o pani córce – zaczęła stanowczo, bez pukania przekraczając próg gabinetu.
Dyrektorka, silnie zaskoczona nagłym wtargnięciem intruza, wbiła w nią spojrzenie jak lew pazury w młodą antylopę. Ale Jadźka była harda i zdeterminowana. W tym momencie to nie było nawet draśnięcie, raczej jak łaskotki, którymi dyrektorka zachęciła ją do dalszej zabawy.
- Nie może tak dalej być, dziewczyny się skarżą i płaczą. Mają dość takiego traktowania – zaczęła głośno, agresywnie.
- Powiedziałam, że Ev zostanie tutaj przez pół roku i nie zmienię zdania. Możesz już iść, pocieszyć swoje sieroty, otrzeć im łzy i kazać wziąć się w garść, bo z tego, co wiem, macie co robić. Proszę wyjść i nie zawracać mi głowy pierdołami.
W tym momencie Jadźka, jak nigdy dotychczas, postanowiła okazać całą złość duszoną latami. Wszystkie blokady zniknęły, nie było strachu. 
- Posłuchaj mnie, kurwa! - powiedziała głośno, a dyrektorka na te słowa, aż wstała na równe nogi, niepewna tego, co się dzieje, ani też nie do końca wierząc, że to, co słyszała nie było tylko jakimś złudzeniem – powiedziałam, że tak nie może być! Moje dziewczyny skarżą się na twojego kurwiszona i w dupie mam twoje rodzinne problemy, fakt, że jesteś dyrektorką i uroiłaś sobie w swojej sfiksowanej bani, że córkę należy trochę tutaj potrzymać, to może nabierze szacunku do życia. Z tobą jest o tyle dobrze, że prawie nie opuszczasz gabinetu. Więc nie ma potrzeby użerać się z tobą na co dzień. Ale ta twoja mać zasrana panoszy się tutaj z przeświadczeniem o byciu bezkarną. I moje dziewczyny odejdą. A ty radź sobie sama.
Dyrektorka podeszła powoli w stronę Jadźki, a ta, chociaż dalej nie potrafi tego wytłumaczyć, wiedziała, że jest na przegranej pozycji. Zużyła siły do ataku, którym chciała powalić rywalkę, ale tylko się odsłoniła.
- Proszę. Możecie iść w cholerę. Po pierwsze, może mnie wtedy przeniosą, może mnie uwolnią z tego miejsca. Jeśli myślisz, że jestem tutaj w pełni dobrowolnie, to masz nierówno pod sufitem. Po drugie, nawet jeśli teraz jestem marionetką, w niektórych miejscach wciąż mam coś do powiedzenia. Wystarczy kilka listów na wasz temat i ciężko będzie wam znaleźć pracę. Po trzecie na moim biurku leży nowy plan budżetu na przyszły rok. Uwzględnia on podwyżki, o które prosicie już od trzech lat. W przedziałach od siedmiuset złotych do trzystu pięćdziesięciu w zależności od stażu pracy. I dodatkowe trzy dni wolne na kwartał. Mogę go zatwierdzić. Mogę. Bo nie jestem do tego zmuszona. Mogę coś wymyślić i na przykład zgarnąć te pieniądze dla siebie, przeznaczyć na odnowę pensjonatu, na cokolwiek. To tylko pomysł na zagospodarowanie budżetu na najbliższy rok. 
Dyrektorka usiadła za biurkiem. Zmęczona. Znudzona. Beznamiętna. W ogóle nie zainteresowana podejmowaniem walki. Złośliwością. Piętnowaniem przeciwnika. Po prostu, prozaicznie znudzona tym wszystkim i może lekko zawiedziona.
- Pani Jadziu – zaczęła cicho – o nic nigdy, nikogo nie prosiłam, ale teraz to robię, jako matka, dyrektorka i pani przełożona, proszę o jeszcze trochę czasu. Dla mojej córki, tego, jak to pani powiedziała kurwiszona. Po prostu proszę – powiedziała zimno.
Tego również Jadźka nie potrafiła wytłumaczyć, co sprawiło, że zgodziła się na tę prośbę. Co takiego właściwie widziała w twarzy żmii. Co poczuła patrząc w jej oczy. Coś ohydle zimnego, jakiś ciężar, który nie pozwala na oddech, odbiera życie i zamyka człowieka w ciasnym, małym pudełku, w którym nie może się ruszyć. Zamyka jak szmacianą lalkę, tak lubianą za czasów dzieciństwa, teraz skazaną na zapomnienie. Poczuła się staro. Bezradna. Poczuła, że musi się zgodzić. Nie odmawia się ludziom. A dyrektorka teraz była po prostu człowiekiem. Wyszła bez słowa.

Zmieszanym głosem, z poczuciem winy, opowiedziała koleżankom o zajściu w gabinecie i decyzji jaka tam zapadła. Gośka, harda i żwawa babeczka, która wszystko miała gdzieś, stwierdziła, że powiewa jej jakaś gówniara, ale nie podwyżka. Jej humory są tak dziecinne, aż zabawne i to bez znaczenia, że musi znosić jej humory. Musi znosić wiele innych rzeczy związanych z opieką nad pensjonariuszami, tym samym ucięła temat, okazując ciche wsparcie Jadźce.

Zmęczonym ruchem dłoni wzięła tacę ze śniadaniem, by zanieść ją panu Skrybiuszowi. Zastała go leżącego w tej samej pozycji, co zawsze. Z rękoma założonymi za głowę i zamkniętymi oczyma. Ubrany w białą koszulę, czarne kanty, zdawał się ignorować ją z premedytacją.
Położyła posiłek na stoliku, wychodząc miała wrażenie, że usłyszała jak do niej mówi:
- To nie koszmary nas tworzą, a my je kreujemy, Ev.
Zamknęła drzwi udając się do pokoi na pierwszym piętrze, by wymienić pościel. Co prawda, pracowały tutaj dwie kobiety, zajmujące się czystością, ale musiała się czymś zająć. Patrzyła nieobecnym wzrokiem na biel prześcieradeł, pomagało jej to zachować pustkę w głowie.
Chwilami tylko nieświeże kołdry cuciły ją do rzeczywistości, umorusane kałem i uryną, czy innego rodzaju wydzielinami produkowanymi przez ciała staruszków. Nie przyznawała się samej sobie, ale w dziwny sposób, egoistyczny, polubiła ten odurzający aromat, jego intensywność. Lubiła go tym bardziej, o ile po skończonej pracy biegła na górę, by móc się odświeżyć, nałożyć pistacjowy krem tuż pod nozdrza, wdychać go, stanąć przed lustrem i cieszyć ze swojej młodości, gdy nie ma nikogo, kto mógłby jej młodość adorować. Gdy była w gorszej kondycji, dopadały ją myśli o przemijaniu, samotności, wyobraźnia podsuwała obrzydliwe wizje, szybko jednak odpędzała od siebie nieprzyjemny stan, odchylając głowę do tyłu i wirując dookoła. Już dawno spostrzegła, że zdziecinniała mieszkając tutaj, nauczyła się dzięki temu czerpać radość oraz przyjemność z prozaicznych rzeczy, na które w samotności mogła sobie pozwolić.
Dochodziła pora obiadu, schodząc na dół, Ev zdziwiła się nie zauważając pana Henriego. Zanim zeszła do kuchni, szybko wróciła na górę, by sprawdzić pokój staruszka. Był pusty.
Zbagatelizowała to jednak, udając się z powrotem do kuchni, by pomóc przy roznoszeniu posiłków.
Pani Matijas była dzisiaj nieznośna jak małe dziecko. Próbowała krzyczeć, ale zdławiona przez brak sił tylko szeptem okazywała swoje niezadowolenie. Rozdrażniona brakiem zainteresowania zaczęła wypluwać jedzenie z ust, brudząc się przy tym. Jedna z dziewcząt podeszła, by pomóc jej dokończyć posiłek. Nikt jednak nie zauważył pana Henriego. Ev idąc na górę uczuła lekki niepokój, że ów staruszek mógł gdzieś wyjść niepostrzeżenie, chociaż drzwi wejściowe były zamknięte. 
Wchodząc do pokoju pana Skrybiusza, spotkała tam pana Henriego. Ze łzami na policzkach, trzymał w ręku portret czternastoletniej dziewczyny z niewinnym spojrzeniem, podobnym do woni kwiatów.
Szeroko otwarte oczy nastolatki, pytające, czy to działo się naprawdę, czy było tylko złym snem o rzeczywistości. Uchwycona w chwili oczekiwania na odpowiedź od kogoś, kogo kocha i komu ufa.
Pan Henri podnosząc się z krzesła, powiedział:
- To był tylko sen, córeczko – po czym wyszedł z pokoju.
Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, Ev przelotnie spojrzała na pana Skrybiusza, czując jednoczesną ekscytację oraz coś z pogranicza fascynacji i ciekawości. Niestety, leżał jak zwykle, z maską obojętności na twarzy. Zastanawiała się, czym są bliski smutki w jego oczach, które chwilami można dostrzec.
Kładąc tacę z posiłkiem, ujrzała swój portret na stole. Wyglądała jak ktoś, kto jest w trakcie koszmaru, z którego nie może się wyrwać. 
Zaczęła zastanawiać się, czy tak wygląda podczas snu, przemknęło jej przez myśl, że może pan Skrybiusz podglądał ją w nocy, szybko ochłonęła, przecież zawsze zamyka drzwi na klucz.
Niżej rysunku był dopisek: Ev, nie martw się, moja wyobraźnia i obserwacja pozwalają mi na wiele. Zechciałabyś uspokoić swoje myśli podczas wieczornego spaceru? Dzisiaj jest pełnia, obfitość łuny wycisza serce, S.”
Popatrzyła na jego twarz, a on jakby znając odpowiedź, lekko wykrzywił kąciki ust na wzór uśmiechu, po czym dodał cicho:
- Będę czekał na ciebie przy drzwiach wyjściowych.
Zamknął oczy i przestał zwracać uwagę na cokolwiek. Wyszła, cicho zamykając drzwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz