poniedziałek, 19 sierpnia 2019

O rzeczywistości, fikcji, wierze

O marzeniach we śnie, we wzmiankach ze stanu podświadomości. O matrymonialnej grze w chowanego, o kotku i myszce. O zabawie w berka, w klasy, w gumy. O dwóch grzybkach, misiu, braciach, panu samochodziku. O grze w warcaby. W wargi spięte na powietrzu nocnego, jesiennego wieczoru, o brzegu ust nasiąkniętym przez wygłodniałą, lepką, gęstą ślinę.

Jest godzina dwudziesta trzecia ileś. Siedzę w klapeczkach na balkonie z lolem w ręku. Żona śpi zmęczona, codziennym tłumem myśli, jaki tworzą oboje z mężem. Ze mną w nawiasie. Mniejsza o to. Bo co ja to...?

Otóż po tej godzinie, po dwudziestej trzeciej ale przed dwudziestą czwartą, z ręką w zegarku, z gardłem na minutniku, po spaleniu lola, a ciągle go miałem w ręce lewej, strzepałem resztki popiołu ze spodni, zapiąłem pasy przed lotem nad literaturę, przez - słonecznym uniesieniem nad lekko pofalowany obraz rzeki. Bez jednego wystchnienia o nim myślę, bez jednego westchnięcia.

Po owej to godzinie wzniosłem lekko oczy ku górze. Lekko, że łagodnie. Że skrótem myślowym stwierdziłem przejdę kilka wzniesień albo garbów - w zależności kto po kim idzie.

Że pomyślałem: okazuję łzy, bo znam swoją siłę. Zwykłe śmiechy szyderstwa nawet nie drasną groźnego oblicza zaklętego w kamieniu. Nie wyjrzy zza cienia ostra twarz diabła - nie namówi po raz kolejny duszę na upadek - nie wznieci rozpaczy i pustki, nie wezwie śmierci, na złotym rydwanie, plecionym z węży.

Dlaczego tak podjąłem się tego tematu?

Wychodzę z myśli, która stricte do myśli nie należy, ponieważ oparta jest w wierze. W przekonaniu. Nie popieram jej stałym, twardym dowodem. Być może powinienem własnym - że tak właśnie jest i tak będzie. Ale w tym miejscu mogę powiedzieć, że jestem albo małej wiary albo zupełnie spokojny. To, co jest mnie nie interesuje, zbyt często.

Preludium drugie - rap pisany w burzę słyszaną tylko w głowie, pisany uderzeniami kropel deszczu w szybę zatopioną w mroku nocy.

Nie ma szans, przecież to nie może się udać.
Daj spokój, wiesz dobrze, że damy radę, zaufaj mi.
Jak mam ci zaufać, skoro cię nie znam?!
Gdybyś znał miałbyś wybór.

Wiem, że mnie rozumiesz. Nie zrobisz mi nic złego?
Myślę, że na definiowanie tego, co jest dobre a co złe jest za wcześnie - obaj mamy inne definicje.
...Nie jesteś bogiem...

Nie.
Jesteś jego podobieństwem.
Jestem.
Jesteś jego podszeptem.
Jestem.

Nie miałem wyjścia. Moja miłość zostaje otoczona przez kwiaty nienawiści i polany zguby.


czwartek, 16 maja 2019

Czasem


Kosmyk - R III


Grube dupska spacerują korytarzami oświetlonymi przez pojedyncze lampy na ścianie, rozstawione równo, co trzydzieści dwa kroki. Rozstaw może się różnić w zależności od tego, kto stawia kroki. Ale trzeba być bardzo niskiej postury, by liczba kroków okazała się większa, niż owe trzydzieści dwa albo wielkoludem, by pokonać dystans pomiędzy lampami w liczbie mniejszej niż wcześniej wspomniana. 
Dupska trzęsą się ze śmiechu. Rechot zagłusza stukot obcasów o nagą podłogę. A na dupskach białe zęby, otoczone wargami podkreślonymi przez wredny kolor czerwieni. Z miejsca, gdzie powinien być odbyt, wypełza język, a może po prostu z tej małej dziurki w rowku wychodzi. Nie wiadomo. Nikt nie rozważa tego głębiej. Język ciągle mlaska, wysuwa się naprzód. Wargi lubią zaciągać ślinę, spluwać, całować ściany i dupska mijane w ciasnym przejściu. Lubią zaciągać się światłem tak, że prawie gaśnie, zamykać na moment usta, by skradziony blask rozświetlił ich wnętrza. Widać wtedy, jak przez białe spódnice prześwitują bujane fotele, a na nich koty ze spalonym futrem. Myszy z dwiema głowami . Kilka ptaków z gwoźdźmi zamiast dziobów lub drzwiami zamiast skrzydeł. 

Marzenia siedzi cicho w kącie. Przeżuwa powoli kęs kanapki z masłem i dżemem truskawkowym. Przedwczorajszy chleb popija herbatą z mlekiem, by trochę go zmiękczyć. Koleżanki nie szczególnie są zainteresowane jej życiem. Może to nawet lepiej? Malutki, bezwartościowy człowiek żyje skromnie. Unika spojrzeń przechodników, konfrontacji wzrokiem ze współpracowniczkami. Jest, a jego obecność nie objawia się w sposób bezpośrednio fizyczny. Obecność jest tylko umowna. Pozostawia ślady. Również niewielkie. Ślady nad którymi nikt się nie zastanowi, nie zwróci na nie uwagi. Błahe, zwykłe rzeczy. Zmiecione ze stołu okruchy, umyte naczynia, kubek, który przed chwilą jeszcze stał na stole, a teraz schowany, czeka na jutrzejsze śniadanie w jednej z kuchennych szafek. Oczywiste rzeczy, w których odbija się rzeczywista obecność, nie docierają do osób postronnych. Są zbyt naturalne dla przechodnia.

"Panienka" jak lubi o niej myśleć Marzena, wygląda na smutną, rzadko zagląda do kuchni. Jest w niej tak wiele smutku – myśli. I po cichu zazdrości, że jej obecność jest namacalna, fizyczna i chociaż nie przejawia się niczym, co gorsza, jej obecność przejawia się niebyciem, co jest tak bardzo widoczne i wyczuwalne, to każdy wciąż o "panience" mówi. Szepcze jej imię. Snuje ploteczki. Żaden ruch, który wykonuje Marzenia, nie przykuwa uwagi, ale bezruch Ev, chwila zawieszenia, od razu przyciągają wścibskie spojrzenia. Przed chwilą jeszcze niewidzialna dla otoczenia, teraz staje na pierwszym planie.
- Młoda, nie przyrosłaś do tego krzesła przypadkiem? - pyta Jadźka.
- Nie, proszę pani – odpowiada zmieszana dziewczyna.
- "Nie, proszę pani", kobieto, ogarnij się wreszcie. Ludzie cię zniszczą jak dalej będziesz ofermą – mówi Jadźka. Stara, upierdliwa, Jadźka, która za każdym razem żałuje takich ludzi, chociaż nikomu o tym nie mówi, rzuca do Marzeny:
Zapieprzaj do czternastki. Ktoś chyba obsrał łóżko.
Bez słowa protestu, lekko zgarbiona idzie na górę. Faktycznie, smród wychodzi już na korytarz. Ale przecież ktoś już musiał stwierdzić, z którego pokoju to się bierze. Ale kto by chciał obmywać "starucha"? "Marzena to zrobi, Marzena zrobi tamto, zrobi wszystko, co powiedzą jej inni, bo nie potrafi się przeciwstawić" Gdyby mieć w sobie ikrę, setki błyskawic, być żyłami nieba na krótką chwilę widocznymi w rozbłyskach, gdy burza trwa w najlepsze. Krwawić elektrycznością, sycić serce odgłosami uderzeń pioruna. Emanować siłą, pięknem zniszczenia, które budzi strach i respekt. Nakazuje traktować z szacunkiem swój doskonały sposób bycia. Niezachwiany. Chwilowy. Słodki obraz burzy wyrywającej drzewa. Łamiącej gałęzi. Okna domów smaga deszczem jak biczem, uderza z agresją w dachy i burzy cały, tak bardzo ulotny spokój, którym ludzie próbują samych siebie oszuk. Osłabia poczucie bezpieczeństwa, które pielęgnują pośród betonowych ścian, niczego nieświadomi, aż zapadnie ciemność, a złe myśli nie pozwolą im zasnąć. Miejsca, do których uciekamy, są tymi, z których najtrudniej się wydostać.

Przypadkowe złączenie dłoni. Pulchna talia. Rdzeń. Jestestwo. Obnażony, skrupulatny, bezbronny cel istnienia. Krzywoprzysięstwo. Pejzaż rozsypany za oknem. Resztki niepozbieranego ze stołu słońca zlepiają drobinki kurzu w planety. Formują z ciemnej powierzchni blatu wszechświat. Konstelacje słów, niezgrabne, łakome dźwięku, wyczulone na oddech, lewitują we włosach, osiadają na ramieniu, drapią lekko skórę, spadają pomiędzy piersi. Uniesione kolejnym wdechem, wdrapują się na usta. Szukają swojego miejsca. Zamierają. Palce łapczywie chwytają za pośladki. Gwałcą i proszą. Dziękują i nienawidzą. Pragną i dotykają z obrzydzeniem. Z przymusem i mimowolnie. W odruchu i nieodpartej potrzebnie. W pełni świadome i nieobecne, zagubione. Miłe. Czułe. Radosne. Nieznośnie żywe, pełne ekspresji i siły palce, których pamięć nie wyprze poza zasięg wspomnień, nie uwolni ręki z silnego uścisku uczuć. Nigdy nie pozwoli na ten sam oddech, co przed przypadkowym zlepieniem dwojga niezależnych oddech w ciche westchnięcie czasu zanurzonego w niedostępnym dla myśli miejscu. Zastygającego w wieczność czasu jak magma. Aż pośród bezkresnej pustki powstanie mała wyspa. Niedostępna dla ludzi. 

Ev od pewnego czasu traktuje każdy dzień jak powód do złości. Bezczelny charakter wprawia ją w złowieszczo radosny nastrój. W nastrój kochający niszczyć, upadlać, dopiekać na każdym kroku. Dopatrywać się najmniejszego szczegółu w ubiorze, zachowaniu, w gestykulacji, sposobie mówienia, słowach, najzwyklejszym mrugnięciu, by wydobyć z niego prawdę o człowieku. Wbić swój pazur, pomalowany na bordowo, pogrzebać chwilę, nacisnąć parę razy i wyciągnąć z lubieżnym uśmiechem zwycięscy, którego nie da się powstrzyma. 
Wkurwienie nigdy nie zdoła ukazać tego, co targało Jadźką w dniu, gdy przez koleżanki została wysłana do gabinetu dyrektorki. Odpowiedzialność, jaką miała na sobie powodowała w niej chęć rwania włosów, krzyku i płaczu. Bezradnej, bezsilnej odpowiedzi w stronę koleżanek, że nie jest w stanie im pomóc. Ale nie było wyjścia.
- Pani dyrektor, musimy porozmawiać o pani córce – zaczęła stanowczo, bez pukania przekraczając próg gabinetu.
Dyrektorka, silnie zaskoczona nagłym wtargnięciem intruza, wbiła w nią spojrzenie jak lew pazury w młodą antylopę. Ale Jadźka była harda i zdeterminowana. W tym momencie to nie było nawet draśnięcie, raczej jak łaskotki, którymi dyrektorka zachęciła ją do dalszej zabawy.
- Nie może tak dalej być, dziewczyny się skarżą i płaczą. Mają dość takiego traktowania – zaczęła głośno, agresywnie.
- Powiedziałam, że Ev zostanie tutaj przez pół roku i nie zmienię zdania. Możesz już iść, pocieszyć swoje sieroty, otrzeć im łzy i kazać wziąć się w garść, bo z tego, co wiem, macie co robić. Proszę wyjść i nie zawracać mi głowy pierdołami.
W tym momencie Jadźka, jak nigdy dotychczas, postanowiła okazać całą złość duszoną latami. Wszystkie blokady zniknęły, nie było strachu. 
- Posłuchaj mnie, kurwa! - powiedziała głośno, a dyrektorka na te słowa, aż wstała na równe nogi, niepewna tego, co się dzieje, ani też nie do końca wierząc, że to, co słyszała nie było tylko jakimś złudzeniem – powiedziałam, że tak nie może być! Moje dziewczyny skarżą się na twojego kurwiszona i w dupie mam twoje rodzinne problemy, fakt, że jesteś dyrektorką i uroiłaś sobie w swojej sfiksowanej bani, że córkę należy trochę tutaj potrzymać, to może nabierze szacunku do życia. Z tobą jest o tyle dobrze, że prawie nie opuszczasz gabinetu. Więc nie ma potrzeby użerać się z tobą na co dzień. Ale ta twoja mać zasrana panoszy się tutaj z przeświadczeniem o byciu bezkarną. I moje dziewczyny odejdą. A ty radź sobie sama.
Dyrektorka podeszła powoli w stronę Jadźki, a ta, chociaż dalej nie potrafi tego wytłumaczyć, wiedziała, że jest na przegranej pozycji. Zużyła siły do ataku, którym chciała powalić rywalkę, ale tylko się odsłoniła.
- Proszę. Możecie iść w cholerę. Po pierwsze, może mnie wtedy przeniosą, może mnie uwolnią z tego miejsca. Jeśli myślisz, że jestem tutaj w pełni dobrowolnie, to masz nierówno pod sufitem. Po drugie, nawet jeśli teraz jestem marionetką, w niektórych miejscach wciąż mam coś do powiedzenia. Wystarczy kilka listów na wasz temat i ciężko będzie wam znaleźć pracę. Po trzecie na moim biurku leży nowy plan budżetu na przyszły rok. Uwzględnia on podwyżki, o które prosicie już od trzech lat. W przedziałach od siedmiuset złotych do trzystu pięćdziesięciu w zależności od stażu pracy. I dodatkowe trzy dni wolne na kwartał. Mogę go zatwierdzić. Mogę. Bo nie jestem do tego zmuszona. Mogę coś wymyślić i na przykład zgarnąć te pieniądze dla siebie, przeznaczyć na odnowę pensjonatu, na cokolwiek. To tylko pomysł na zagospodarowanie budżetu na najbliższy rok. 
Dyrektorka usiadła za biurkiem. Zmęczona. Znudzona. Beznamiętna. W ogóle nie zainteresowana podejmowaniem walki. Złośliwością. Piętnowaniem przeciwnika. Po prostu, prozaicznie znudzona tym wszystkim i może lekko zawiedziona.
- Pani Jadziu – zaczęła cicho – o nic nigdy, nikogo nie prosiłam, ale teraz to robię, jako matka, dyrektorka i pani przełożona, proszę o jeszcze trochę czasu. Dla mojej córki, tego, jak to pani powiedziała kurwiszona. Po prostu proszę – powiedziała zimno.
Tego również Jadźka nie potrafiła wytłumaczyć, co sprawiło, że zgodziła się na tę prośbę. Co takiego właściwie widziała w twarzy żmii. Co poczuła patrząc w jej oczy. Coś ohydle zimnego, jakiś ciężar, który nie pozwala na oddech, odbiera życie i zamyka człowieka w ciasnym, małym pudełku, w którym nie może się ruszyć. Zamyka jak szmacianą lalkę, tak lubianą za czasów dzieciństwa, teraz skazaną na zapomnienie. Poczuła się staro. Bezradna. Poczuła, że musi się zgodzić. Nie odmawia się ludziom. A dyrektorka teraz była po prostu człowiekiem. Wyszła bez słowa.

Zmieszanym głosem, z poczuciem winy, opowiedziała koleżankom o zajściu w gabinecie i decyzji jaka tam zapadła. Gośka, harda i żwawa babeczka, która wszystko miała gdzieś, stwierdziła, że powiewa jej jakaś gówniara, ale nie podwyżka. Jej humory są tak dziecinne, aż zabawne i to bez znaczenia, że musi znosić jej humory. Musi znosić wiele innych rzeczy związanych z opieką nad pensjonariuszami, tym samym ucięła temat, okazując ciche wsparcie Jadźce.

Zmęczonym ruchem dłoni wzięła tacę ze śniadaniem, by zanieść ją panu Skrybiuszowi. Zastała go leżącego w tej samej pozycji, co zawsze. Z rękoma założonymi za głowę i zamkniętymi oczyma. Ubrany w białą koszulę, czarne kanty, zdawał się ignorować ją z premedytacją.
Położyła posiłek na stoliku, wychodząc miała wrażenie, że usłyszała jak do niej mówi:
- To nie koszmary nas tworzą, a my je kreujemy, Ev.
Zamknęła drzwi udając się do pokoi na pierwszym piętrze, by wymienić pościel. Co prawda, pracowały tutaj dwie kobiety, zajmujące się czystością, ale musiała się czymś zająć. Patrzyła nieobecnym wzrokiem na biel prześcieradeł, pomagało jej to zachować pustkę w głowie.
Chwilami tylko nieświeże kołdry cuciły ją do rzeczywistości, umorusane kałem i uryną, czy innego rodzaju wydzielinami produkowanymi przez ciała staruszków. Nie przyznawała się samej sobie, ale w dziwny sposób, egoistyczny, polubiła ten odurzający aromat, jego intensywność. Lubiła go tym bardziej, o ile po skończonej pracy biegła na górę, by móc się odświeżyć, nałożyć pistacjowy krem tuż pod nozdrza, wdychać go, stanąć przed lustrem i cieszyć ze swojej młodości, gdy nie ma nikogo, kto mógłby jej młodość adorować. Gdy była w gorszej kondycji, dopadały ją myśli o przemijaniu, samotności, wyobraźnia podsuwała obrzydliwe wizje, szybko jednak odpędzała od siebie nieprzyjemny stan, odchylając głowę do tyłu i wirując dookoła. Już dawno spostrzegła, że zdziecinniała mieszkając tutaj, nauczyła się dzięki temu czerpać radość oraz przyjemność z prozaicznych rzeczy, na które w samotności mogła sobie pozwolić.
Dochodziła pora obiadu, schodząc na dół, Ev zdziwiła się nie zauważając pana Henriego. Zanim zeszła do kuchni, szybko wróciła na górę, by sprawdzić pokój staruszka. Był pusty.
Zbagatelizowała to jednak, udając się z powrotem do kuchni, by pomóc przy roznoszeniu posiłków.
Pani Matijas była dzisiaj nieznośna jak małe dziecko. Próbowała krzyczeć, ale zdławiona przez brak sił tylko szeptem okazywała swoje niezadowolenie. Rozdrażniona brakiem zainteresowania zaczęła wypluwać jedzenie z ust, brudząc się przy tym. Jedna z dziewcząt podeszła, by pomóc jej dokończyć posiłek. Nikt jednak nie zauważył pana Henriego. Ev idąc na górę uczuła lekki niepokój, że ów staruszek mógł gdzieś wyjść niepostrzeżenie, chociaż drzwi wejściowe były zamknięte. 
Wchodząc do pokoju pana Skrybiusza, spotkała tam pana Henriego. Ze łzami na policzkach, trzymał w ręku portret czternastoletniej dziewczyny z niewinnym spojrzeniem, podobnym do woni kwiatów.
Szeroko otwarte oczy nastolatki, pytające, czy to działo się naprawdę, czy było tylko złym snem o rzeczywistości. Uchwycona w chwili oczekiwania na odpowiedź od kogoś, kogo kocha i komu ufa.
Pan Henri podnosząc się z krzesła, powiedział:
- To był tylko sen, córeczko – po czym wyszedł z pokoju.
Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, Ev przelotnie spojrzała na pana Skrybiusza, czując jednoczesną ekscytację oraz coś z pogranicza fascynacji i ciekawości. Niestety, leżał jak zwykle, z maską obojętności na twarzy. Zastanawiała się, czym są bliski smutki w jego oczach, które chwilami można dostrzec.
Kładąc tacę z posiłkiem, ujrzała swój portret na stole. Wyglądała jak ktoś, kto jest w trakcie koszmaru, z którego nie może się wyrwać. 
Zaczęła zastanawiać się, czy tak wygląda podczas snu, przemknęło jej przez myśl, że może pan Skrybiusz podglądał ją w nocy, szybko ochłonęła, przecież zawsze zamyka drzwi na klucz.
Niżej rysunku był dopisek: Ev, nie martw się, moja wyobraźnia i obserwacja pozwalają mi na wiele. Zechciałabyś uspokoić swoje myśli podczas wieczornego spaceru? Dzisiaj jest pełnia, obfitość łuny wycisza serce, S.”
Popatrzyła na jego twarz, a on jakby znając odpowiedź, lekko wykrzywił kąciki ust na wzór uśmiechu, po czym dodał cicho:
- Będę czekał na ciebie przy drzwiach wyjściowych.
Zamknął oczy i przestał zwracać uwagę na cokolwiek. Wyszła, cicho zamykając drzwi.

piątek, 3 maja 2019

Kosmyk - R II



Nie znała ojca, ciężko mówić, by wychowywała ją matka. Robiły to albo babka, albo młode niańki, nie za bardzo zainteresowane jej życiem, dziecięcymi problemami, smutkiem, który lubi pojawić się w młodej duszy, zupełnie bez powodu, dla odmiany, by inaczej spojrzeć na świat wokoło, dostrzec cichy bezsens, jakim odznaczają się ludzkie ruchy, zachowania. Cały, logiczny, wytłumaczalny świat, wewnątrz którego porusza się człowiek na co dzień, wydaje się być hermetycznym miejscem, poza którym sami ludzie ani ich myśli nie są w stanie bezpiecznie istnieć, pozbawieni pancerzy, jasnych granic, możliwych do wytłumaczenia stanów, emocji posiadających źródło w racjonalnym, rzeczywistym świecie. Emocje, które mają swój początek w namacalności są wygodne, można znaleźć powód ich zaistnienia, dotknąć zarówno samego powodu jak i również emocji, dzięki której powstaje światopogląd, opinia na dany temat, nić sympatii i porozumienia lub obojętność na drugą osobę, czy niechęć. Ale emocje nienamacalne, które biorą się same z siebie, istnieją w wewnętrznym świecie, wymiarze, gdzie nic nie można dotknąć palcem, przejechać po krawędzi, sprawdzić strukturę materii, są niezrozumiałe. Trudne do uchwycenia i tym trudniejsze do rozmyślania. Takich emocji ludzie unikają. Zbyt znudzeni ciężarem, jaki wraz z nimi płynie. Przestraszeni, że obecność tych emocji burzy realny świat. Uzmysławia, że istnieje coś więcej i jednocześnie przeraża, że to więcej może okazać się tylko urojonym światem, pozbawionym fundamentów. Ale jeśli ktoś zada sobie trud, spędzi chwilę pośród urojeń, które lubią się dłużyć i otępiać, odbierać chęć życia, zbliżają do pustki, dostrzeże, że realny świat, przez swoją namacalność, jest tylko doskonałym kłamstwem. On również nie istnieje, a wszystko jest ulotne, złudne i małostkowe. Każde przywiązanie to jak ratunek przed upadkiem w stan pustki, który kiedyś i tak nastąpi.
Nieco starsza, przesiadywała wieczorami na placu zabaw. Na jednej z huśtawek. Na tej, gdzie spróbowała pierwszego papierosa, alkoholu, pierwsze, męskie usta, pierwsze dotyki podniecającego wstydu, ohydnej niepewności następnego ruchu, którego pragnie skóra, mrowienie, dreszcz, oddech, wilgotne od deszczu palce, usta nasiąknięte zapachem powietrza, gumą orbit, zmieszane ze szminką, której ledwo widoczny ślad pozostaje na ustach, karku, policzku. A potem wszytko zaczęło pękać. Skóra, dreszcz pod nią ukryty, wszystkie mrowienia, krople deszczu ukryte w jej ciele, chmury i nawałnice ukryte we włosach, morskie fale nadające błękitu jej oczom, skały w jej dłoniach i na pozór lekkie kroki, oderwane od podłoża, jej umiejętność lewitacji, igrania z przyciąganiem, cichego szyderstwa z grawitacji, stały się przekleństwem i powodem dla którego pragnęła uciec.
Skóra, której nie może opuścić, zamknięte pomiędzy poczuciem pustki oraz instynktem. Ogromem emocji, który płynie w jej żyłach, otacza serce, przyśpiesza puls, wyostrza zmysły, zamienia w niewolnicę, nakazuje służyć, mieszać złość z pragnieniem czyjegoś ciała, nienawiść z potrzebą czyjegość dotyku, samotność z bezczelnym charakterem, inteligencję ze smutkiem, poczucie utraty z przedrzeźnianiem słabości innych.

Gówniara szybko dojrzała, nauczyła się bawić ludźmi, mieć ich za nic, kochać przez krótką chwilę i zamieniać wszystko w popiół, by zasnąć nagim ciałem na dogasającym pogorzelisku tyle co rozszalałych uczuć. Zbuntowana, gniewna i zdystansowana do świata. Poczucie inności. Dziwne, naiwnie wyniosłe poczucie bycia odmienną, przez które za nic miała uczucia innych, jakieś normy i zasady. Mała bogini, zamknięta w pancerzu z nieczułości, gonitwy do utraty tchu, omdleń z braku sił, braku chęci do życia. Wściekła przez zapisaną w jej ciele potrzebę przetrwana, za wszelką cenę. Przez instynkt mogła upodlić samą siebie, zniszczyć i zdeptać, ale przez ten sam instynkt nie mogła ze sobą skończyć.
Ev wspomina ją czasem. Swoją jedyną, prawdziwą, szczerą przyjaźń, której nie mogła się odwdzięczyć. Zachować na dłużej. Jedyna znosiła pogardę i chamstwo, niewzruszona na te dziecinne wołanie o pomoc. Wołanie, którego nikt, chyba tylko z wyjątkiem jej samej nie dostrzegał.
Ev zawsze widziała więcej. Była bardziej wyczulona, oderwana od świata do tego stopnia, że chociaż zdawał się być na wpół realny, to jednak każdy szczegół tej sennej fantazji nie mógł umknąć jej uwadze. Liczyła, że dzięki temu dojdzie daleko, zdoła coś osiągnąć.

Zośka, niezbyt zachwycona porankiem w pracy, mniej jeszcze zadowolona z obowiązków, które przyszło je wykonywać każdego dnia, przez ironiczny zaszczyt noszenia tytułu przełożonej, zaczyna zgrzytać zębami ze złości. Musi udać się do gniazda żmii, obnażyć przed nią skórę, narazić na atak ostrych zębów, pozwolić na truciznę w żyłach. Pozwolić sobie na bycie ofiarą. W innym świecie swoje zadania mogłaby wykonywać, w najgorszym wypadku, obojętnie, z lekkim kaprysem, od niechcenia, tutaj, poza tym wszystkim, jest coś więcej. Ten świat to nic, co znała kiedyś. Ma swoje reguły, odmienny rodzaj grawitacji, której źródłem jest gabinet dyrektorki. Wypełza stamtąd i odpycha na pewną odległość, jednak nie na tak sporą, by komuś udało się uciec. Dzisiaj trzeba przełamać ten opór, przejść przez próg, zamienić z nią zdanie lub dwa, szybko zamknąć drzwi, zbiec na dół, po kubek herbaty i w asyście koleżanek opowiedzieć kolejną, przykrą historię wkładając w nią tyle jadu i nienawiści, ile zdoła wynieść na własnej skórze. Pieprzony dzień zapisu. A dopiero, nie tak dawno przecież, musiała iść tam w sprawie starej, która zdechła. Stare truchła. Co chwilę ktoś zdycha, a ona musi wchodzić do tej przygrubawej jędzy. Kurwa mać!

Było już po dziesiątej, gdy z papierosem w dłoni stała wpatrzona w okno. Drzwi zamknięte na klucz. Przez lekko uchylone okno podmuchami wlatuje świeże powietrze. Palec lewej dłoni drży lekko, a stopa miarowo uderza o podłogę. Zdaje się myśleć nad czymś intensywnie, a może zatopiona we wspomnieniach, ulega namiastce dawnego uczucia. Pukanie do drzwi wyrywa ją z tego stanu. Podeszła, by otworzyć.
Zośka, lekko zaskoczona zapachem papierosów w gabinecie, przygotowana na najgorsze, z niemal wojowniczym spojrzeniem i ściśniętymi ustami, zaczęła:
- Dzień dobry, pani dyrektor. Przyszłam po kartotekę.
- Na biurku, po lewej stronie. Uzupełnione, co trzeba. Do widzenia – rzuciła oschle i wróciła na fotel za biurkiem.
Zośka, lekko zszokowana, chwyciła kartotekę, wymamrotała ciche "do widzenia" i wyszła, głośno zatrzaskując drzwi. Głośniej niż zwykle. Jedna z koleżanek, która akurat piętro niżej sprawdzała pokoje, dość wyraźnie usłyszała huknięcie na górze. Zanim zdążyła wejść na schody, zobaczyła zbiegającą w dół Zośkę. Z nadzieją na pikantne ploty, zeszła za nią do kuchni.
Rozmowy ucichły z chwilą, gdy Ev weszła po coś na chwilę. Chociaż nie były to gorączkowe wymiany poglądów na temat dyrektorki, raczej westchnięcia rozczarowania, że dzisiejsza wyprawa do gniazda żmii nie przyniosła kolejnych nowinek, które podsycą niechęć do tej kobiety i pozwolą wyładować swój gniew i frustrację.
Przez chwilę Zośka jest smutna. Mogła coś wymyślić. Cokolwiek. Byle tylko zadowolić koleżanki, przez chwilę dłużej być w centrum zainteresowania. Poczuć jak każda z pielęgniarek okazuje jej solidarność i wsparcie. Współczuje jej położeniu, obowiązkom, a także podziwia odwagę, bo przecież byle młoda tam nie wejdzie, a starsze również omijają pokój na czwartym piętrze. Ale Zośka nie lubi kłamać. Lubi, wraz z koleżankami, wściekać się, stękać i wzdychać, głośno lamentować, krzyczeć zduszonym głosem, nienawidzić, snuć intrygi na temat dyrektorki, fantazje o jej popapranym życiu, przez które zmieniła się w grubą sukę, z tak bezczelnie czerwonym rodzajem szminki na ryju. Ale dzisiaj stało się coś, co zabolało Zośkę. Zabolały ją wszystkie lata szeptów i ohydy zwróconej przeciwko dyrektorce. Zobaczyła w niej kobietę skrzywdzoną, bezradną, uległą na uczucia i samotną. Zobaczyła w niej właśnie tą kobietę, którą dyrektorka skrywa w sobie, chroni zaciekle jadem i kąsa na każdym kroku, byle tylko ktoś nie pomyślał, że tak delikatny człowiek istnieje w jej wnętrzu, że jakakolwiek delikatność może być jej bliska, właściwa jej ciału, emocjom, myślom. Delikatność kobieca, wrażliwa, łatwowierna i łakoma drugiej osoby. Pragnąca ciepła i dłoni. Pragnąca opiekuńczej siły, innej, niż ta pierwotna, męska siła, z której dumni są faceci, naiwnie wierząc, że sam sex, ostre pieprzenie to jedyny, od stuleci znany sposób na zadowolenie kobiety, na zdobycie jej. Prymitywni, pozbawieni świadomości uczuć faceci, zdolni myśleć tylko o ciepłych wnętrzach cipek. Niezdolni do niczego więcej. Niezdolni do wyrozumiałości. Współczucia i troski. Oziębli, sztywni, a co najgorsze, co tak smutne w mniemaniu Zośki, faceci ci pozbawieni są pasji. Prawdziwej namiętności. Namiętność pragnie ciała, ale sama z siebie, jest tylko bezcielesnym porywem siły. Przenika skórę, kości, aż po koniuszki palców, którymi pragnie ciała obok. Ale nie tylko ciała. Pragnie dotykać każdego z uczuć, które jest w tym ciele. Każdą z myśli chce wziąć w dłonie, schować, poczuć, ujrzeć. Namiętność zawsze ma w sobie coś z rozpaczy i desperacji. Namiętność nigdy nie wie, czego chce. Nigdy nie może być tego pewna i chociaż snuje domysły, smakuje wielu rzeczy, próbuje ich, zatraca się w każdym kęsie, bezradnie walczy o spełnienie. Namiętność pełna jest lęku, że nigdy, tak na prawdę, nie dotknie rzeczy, których pragnie w niejasny sposób, ale nie oznacza to, że namiętność to pośpiech. Och, pośpiech, równie dobrze, może być zwykłym tylko podnieceniem, ogniem na policzkach, namiętność, dojrzała, silna, wewnętrzna namiętność, musi przenikać wszystko, ze wszystkim się stapiać, mieszać ze wszystkim, czego chce dotknąć, poznać każdą, najmniejszą cząstek dotykanej materii, dotykanej duszy, dotykanej myśli, inaczej, bez tak dogłębnego dotyku, to nie namiętność, a zwykle, ludzkie i mechanicznie podniecenie. Zośka od dawna za czymś tęskniła, zwłaszcza wieczorem, z kawą w dłoni, krzyżówką na kuchennym stole, papierosem w popielniczce, który dogasał, a którego prawie nie paliła, był raczej jak kadzidło, dziwny rodzaj przywiązania. Dym papierosa, który był łącznikiem pomiędzy jej dawnym życiem, a tym, które obecnie wiodła.
Czasem widywała się z synem, chwilami odwiedzały ją córka wraz z wnuczką, ale Zośka, nie głupia przecież babka, świadoma jest, że mieszkanie na szóstym piętrze, w starej kamienicy, od lat nieodnawianie, z brudnym dywanem w salonie, pożółkłe zasłony, które rzadko pierze, krzesła trzeszczą za każdym razem, gdy ktoś na nich usiądzie a blizny na stole ukryte pod jedną ze starych cerat, to nie miejsce, że miejsce, którego nie cierpią jej dzieci i dlatego tak rzadko odwiedzają matkę, która cierpi go tym bardziej, i tym bardziej nie jest w stanie się wyrwać z tego miejsca, to po prostu mieszkanie, które odpycha. Mieszkanie, które może zostawić w człowieku ślady, zabrudzenia, nacięcia, ciche westchnięcia okien i skomlenia progów, jeśli człowiek zostanie w nim na dłużej.
Rzuca okiem na zegarek w kuchni. Wokoło lekki hałas, rozmowy, trwa przygotowywanie obiadu, pozostałości porannych naczyń właśnie lądują w suszarce. Niemal południe. Trzeba się przygotować. Wkrótce nowy pensjonariusz.

Pan Henri stoi przy oknie. Zgaszony i cichy. Nie rozumie, co mówią do innego inni. Przestał zwracać uwagę na słowa i ludzi. Nie interesuje go żaden człowiek. Od wielu lat obojętność zmieszana z poczuciem utraty to jedyne ze stanów, którymi żyje. Gdy skończył sześćdziesiąt cztery lata, czyli kilka miesięcy temu, postanowił, że wkrótce zakończy własne życie. Zima, która nadejdzie będzie ostatnią z pór roku, jakie zobaczy. Zanim trawy nieśmiało wystawią źdźbła spod topniejącej warstwy śniegu, białe drogi zamienią w szare i błotniste, a drzewa strącą z siebie ostatnie płatki śniegu jak gości, których pora wygonić, jego oczy zgasną, zamknie pod powiekami twarz dawno niewidzianej córki i zakończy żałosne życie, które wiódł. Nadzieja dogasa. Opadają wszystkie, poruszające człowieka scenariusze, w których dostępuje chwilowego stanu szczęścia. Albo chociaż jego namiastki. Pod każdym, miłym i przyjemnym obrazem ukryte lęki, niepewność, żal i poczucie winy przestają być odgrodzone usilnym wmawianiem sobie, że coś może ulec zmianie, że nie jest za późno. Teraz, gdy wiara człowieka jest zachwiana, ulatuje z każdym dniem, pozostawia wyłącznie gorycz, nie sposób ochronić się przed przykrością wspomnień, bólem jaki zadają. Trudną do przełknięcia prawdą. Od wielu lat czeka na córkę. Nie tak dawno temu liczył, że kiedyś go odwiedzi. Pisywał listy, przepraszał, żalił się, błagał o wybaczenie, skamlał i zaklinał na wszystkie, znane mu bóstwa, że jest innym człowiekiem i w gruncie rzeczy nie oczekuje przebaczenia, nie chce, by przygarnęła go jak zbłąkanego psa, jedyne, czego pragnie, to ujrzeć ją teraz, jako dorosłą kobietę. Spojrzeć w oczy, które patrzył, gdy była dzieckiem. Przytulić. Nic więcej. Wysłał tylko kilka listów, bo przecież nachalnością nie wskóra nic dobrego. Znał umiar. We wszystkim z wyjątkiem alkoholu, przez który córka go nienawidzi. Potrafił myśleć tylko o niej, czasem jeszcze o ironii głębokich uczuć. Miewał to dziwne przeczucie, że wszystko, co w sztuce pisanej wzniosłe, każde, porywające serce słowo i każda, piękna, wzniosła myśl, nigdy nie stanowi prawdziwie głębokiego uczucia. Nigdy nie jest samym tylko, głębokim, wewnętrznym uczuciem a częściej, to tylko estetyczne, eleganckie, sprytnie ułożone zdania, tworzące wyobrażenie na temat samego uczucia. Wyobrażenie, które sięga po wszelkie znane i dostępne mu sposoby ukazania tego uczucia. Ale samo uczucie nigdy nie jest najważniejsze. Najważniejsza jest sztuka, która posiada prawa inne, niż te, którymi rządzi się emocjonalność człowieka, jego wrażliwość. Wrażliwość jest podporządkowana sztuce. Jest podporządkowana jakiejś myśli, idei. Jej natura zostaje skierowana na konkretne tory. Ale gdy wrażliwość, emocjonalność, gdy wszystko, co ruchome i płynne w człowieku, przestaje być nakierowane na ten cel, na wzniosłe idee, gdy wszystko to, co emocjonalne i ludzkie, staje w zetknięciu z życiem, zamiera cała estetyka, erudycja, widoczne w sztuce, a na nowo pojawia się bezpośredni, pierwotny, pozbawiony ogłady instynkt człowieka. Inteligencja widoczna w woli przetrwania. Inteligencja widoczna w realizacji celów. Najważniejsza jest sama realizacja. Wtedy człowiek nie przebiera w środkach, nie poszukuje wzniosłej myśli. Wszystko to staje się niepraktyczne, mało pomocne a nawet irracjonalne, bo nieżyciowe. Sztuka musi mieć w sobie znamiona iluzji, złudzeń, czegoś ukrytego w krainie snów, inaczej zamienia się w coś, co trudno określić. Inaczej nie jest sztuką, a tylko człowiekiem, który tą sztukę tworzy. Jest jego myślami, jego ciałem, jego uczuciem pozbawiony filtra. Pozbawionym idei. Ale i tak sztuka jest ludziom potrzebna, jak potrzebna jest im solidarność, poczucie własnej tożsamości, bliskość. Pieprzona bliskość, Mery, której potrzebuję. Za którą zmuszony jestem tęsknić. Widzisz? Kocham cię. To bezwarunkowe uczucie, zwykły, ludzki odruch. Kocham cię i nie mogę tego zmienić, ale czy mógłbym napisać wzniosłą księgę poświęconą miłości do ciebie? Nie ma wzniosłości, nie ma też patosu. Są zwykłe, szare uczucia. Uczucia, w których niewiele miejsca na to, by wyrażać je słowem, bo nie potrzeba komplikować i tak trudnego stanu w moim sercu. Cierpię. Tyle wystarczy powiedzieć. Jest mi ciężko. Mam wyrzuty sumienia. Każdego dnia pluję sobie w brodę. Nienawidzę człowieka, którym byłem i płaczę, każdego dnia płaczę za tobą i matką. Za nią może bardziej niż za tobą. Widzisz? Jesteśmy już blisko, Mery, wkrótce przekroczę granicę realności, a wszystkie moje uczucia będą wewnętrzne, będą subiektywne i chociaż kiedyś miały swój początek w rzeczywistym świecie, zaraz każde słowo, które wypowiem, każda myśl, każde drżenie w moim wnętrzu, będą już tylko wymyślaniem kolejnych powodów. By cierpieć, czuć się źle z samym sobą. A nie potrzebuję kolejnych powodów, bo jest jeden, główny, przez który to wszystko się ciągnie. Od tak dawna nie widziałem ciebie. Na moment myśli milkną. Ale ciężko wytrwać w spokoju i bezruchu, gdy człowiek cały czas jest poruszony. Przegadałem z tobą, Mery, tak wiele lat we własnej głowie, nie wiem już nawet, czy w ogóle miałem córkę.

Strach całuje skórę. Wpycha język w usta. Dreszcze zamarzają. Ostre bryłki lodu przenikają kark, plecy, piersi, brzuch i uda. Paraliż zmienia w posąg. Zamrożony obiekt. Niezdolny wykonać najprostszego z ruchów. Oczy drapieżnika. Puste. Przerażająco puste, jakby cała przestrzeń, w której zawieszony jest kosmos, mieściła się właśnie w oczach. Głęboko ukryty, ledwo widoczny, agresywny, nienasycony głód. Zapach jesieni. Zapach mokrego listowia. Zapach wilgotnej gleby, deszczu, skrzydeł ptaka na drzewie, który próbował znaleźć schronisko przed ciężkimi kroplami, w najgęstszych pośród gałęzi. Wiatr milknie. Milknie oddech. Powietrze staje się murem. Nie przepuszcza ciała. Nie pozwala iść na przód, zrobić kroku w tył. Drapieżnik otwiera paszczę. Obnaża białe zęby. Chwyta zwierzynę. Młodą, bezradną, pozbawioną nadziei. Pierwsze krople krwi współgrają z jego instynktem, zaciska szczękę na szyi. Zamglone oczy, szarawe niebo, zmierzch.
Kilka minut po dziewiąte Ev przeciera ciężkie od zmęczenia powieki. Policzkiem głaszcze poduszkę jak kot, który łasi się do właściciela. Czuje, że sen ustępuje miejsca rzeczywistości. Szorstko. Natarczywie. Nieubłaganie. Z zaspania wyłania się zarys pokoju. Wpierw niewyraźne kontury. Szarawe barwy, z lekkimi tylko smugami bladego światła. Bez pardonu pada na środek pokoju, na starą, bordową wykładzinę.
Musi wstać. O jedenastej trzydzieści przyjedzie nowy pensjonariusz. Z własnej woli zajmuje się ich przyjmowanie. Przekazywaniem informacji reszcie personelu. Po prawej stronie łóżka stoi komoda, z której Ev wyciąga świeżą bieliznę.

W łazience odkręca strumień ciepłej wody, by stanąć plecami w jego zasięgu. Para wypełnia niewielkie pomieszczenie, gromadzi się coraz mocniej u sufitu, wokół lampy, na lustrze. Uwielbia brać gorący prysznic, by nago wbiec do pokoju z otwartym oknem. I tak nikt jej nie zauważy. Wokoło są tylko pola, lasy, w oddali, w dużej oddali zarys miasta. Szarawe, rozmyte, blado – błękitne bloki, wieżowce i tysiące ludzi, których nie widać, ale o których Ev lubi myśleć zwłaszcza wieczorami, chociaż robi to rzadko, ale zawsze z kubkiem ciepłej kawy, szczególnie w jesieni, i kocem na kolanach. Tworzy miliony przypadkowych historii o ludziach, których nie pozna, którzy być może nie istnieją, ale których historie są na tyle możliwe, że można pod nie podpiąć niejednego z osób.
Podnosi bieliznę z łóżka, którą wcześniej zostawiła i tak ubrana raz jeszcze wraca do łazienki, w której para nie jest już tak gęsta, ani powietrze duszne. Przeciera dłonią zaparowane lustro, nie zwracając uwagi na odbicie. Jej małe, prywatne upokorzenie. Każdego dnia świadoma jest, że nie spojrzy na własne odbicie, zawsze jednak przeciera lustro, z tą właśnie myślą „jestem żałosna i słaba”. To rzadkie momenty, gdy pozwala sobie na niechciane myśli o sobie. Na krytykę i przykrość. Potem, jak pokutnik, ze spuszczoną głową i wzrokiem utkwionym w umywalkę, myje zęby. Płucze usta. Szybko odwraca się na pięcie. Wychodzi.
Pora zejść na dół. W drodze do holu mija drzwi nr 46. Nie otwiera ich. Przystaje tylko na moment nasłuchuje w napięciu. Żadnych dźwięków, z wyjątkiem tych w pomieszczeniach obok i na korytarzu - stłumionych odgłosów z kuchni. Rusza więc dalej lekkim krokiem, zdziwiona własnym, dobrym nastrojem tego dnia.
Na parterze pani Manis od rana skrzeczy swój recital. W wypłowiałej pidżamie, jak to ma w zwyczaju, stoi na niskiej, zdartej sofie i słabym głosem śpiewa o martwych dzieciach, uśmierconych przez brak wiosny. O sobie jako jesieni. Tym, że ją uśmierca lato i tego roku umrze na pewno. Powtarza to od kilku lat, ale widocznie, nie posiada daru wróżbiarstwa. Ubolewa tylko nad falą gorąca i beztroski, która przypomina jej o zmarnowanym życiu. O jego ułomności, ogromie przypadków i niestabilnym gruncie jak sofa, z której zapadają się stopy.

Dochodziła dziesiąta dwadzieścia pięć, gdy na podjazd zajechał czerwony opel, a serce pana Henriego zabiło mocniej.
Z samochodu wysiada jednak mężczyzna, około czterdziestki, krępy, łysy, ale o sympatycznej twarzy. Zaraz po nim starszy jegomość. W ręce trzyma brązową aktówkę, w drugiej marynarkę. Młodszy, chociaż znowu nie aż tak młody, z bagażnika wyciąga niewielki bagaż podręczny.
Ev zauważa ich przez okno. Wychodzi na zewnątrz i wita nowego pensjonariusza. Wciąż dziwnie podekscytowana, chociaż próbuje stłamsić to uczucie albo chociaż ochłodzić je nieco.
- Witaj, Max, jak się miewasz? - pyta wyciągając po przyjacielsku dłoń.
- W porządku, a ty? - odpowiada, ściskając w dużej, trochę wilgotnej dłoni jej palce.
- Wciąż udaję pracowitą – odpowiada z lekkim uśmiechem.
Max przez chwilę patrzy na jej lekki dekolt. Zarys piersi. Drobna, urocza kobieta, jeszcze przed trzydziestką. Mógłby się z nią pewnie przespać. Przecież nie opuszcza tego miejsca. Może zaprosi ją na kawę, pojadą do miasta?
Ev jakby odczytuje jego myśli, szybko chwyta torbę, która stoi obok nóg Maxa, ale ten reflektuje się, i nieco zmieszany dodaje:
- To ja zaniosę bagaż do holu, co byś się nie przemęczyła. To jest pan Skrybiusz – dodaje, wskazując na mężczyznę po sześćdziesiątce.
Ev chce się przywitać, ale nie zwraca na nią uwagi, zapatrzony w błękit nieba, zaplątane w nim gałęzie drzewa. Obniża nieco głowę. Budynek. Pstrokaty. Zielone, ciemne, odrapane, podwójne drzwi, pomarańczowe i wyblakłe framugi okien, niegdyś, beżowy tynk, teraz szarawy, z widocznymi śladami porostów. Betonowe schody i stare dachówki, miejscami całkowicie czarne, jak rozmyty makijaż. Patrzy na to z lekkim zażenowaniem i zniechęceniem. Wzdycha. Opuszcza ramiona. Zerka na czubki butów, raz jeszcze, na krótki moment w górę, na czyste niebo i za plecy, w stronę zieleni i drzew.
- Zaprowadzę pana do pokoju, proszę iść za mną – mówi Ev.
Już w holu odbiera swoją torbę, skinieniem głowy dziękuje Maxowi. Daj do zrozumienia, że dalej pójdzie sam. Wygląda niemal dumnie. Wyprostowany i skupiony. Jakby chciał powiedzieć: może i mam tutaj mieszkać, ale nie brakuje mi sił do noszenia własnego bagażu.

Skrybiusz stwierdza w myślach, że pensjonat kojarzy mu się z poczekalnią do śmierci. Humanitaryzm. To ucieczka i wyuzdana estetyka. Odpowiednia selekcja. Ukazywanie pozytywów, usuwanie negatywnych rzeczy, które mogą zaburzyć ulotny i fałszywy spokój. Brakiem taktu umierać jest na ulicy, w miejscu publicznym, takie sceny mogą mieć miejsce w odosobnieniu. Wręcz smuci go, że ludzie tutaj trafiają. Ich szpetne twarze. Są jak brudne ulice.
Gdy są już na trzecim piętrze, Ev przekręca gałkę w drzwiach. Skromny pokój. Żółte, chłodne ściany. Łóżko w kącie. Biała, wykrochmalona pościel. Stolik nocny z lampką. Po drugie stronie niewielki, drewniany regał. Jest również stół z krzesłem. Na suficie łysa żarówka, bez żyrandolu, zwisa na kablu, zdaje się szydzić. Być esencją szczerości o tym miejscu. Darzy niby życzliwym uśmiechem, oferuje światło, ale gdy tylko zabłyśnie, bezlitośnie ukaże naturę tego miejsca. Jest również umywalka, nad nią jaśniejszy ślad, zapewne po lustrze. Skrybiusz z pytaniem w oczach zerka na Ev.
- Nie chcemy, by ktoś z pensjonariuszy zrobił sobie krzywdę – odpowiada beznamiętnie. Niemal smutna. „Głupia” - myśli. Informacja o przybyciu nowego pacjenta uwolniła w niej pokłady irracjonalnej nadziei. To ona dodawała jej ekscytacji, wprawiła w dobre samopoczucie, które chciała ukryć. Tylko ukryć. Nie tracić w zetknięciu z oschłym obyciem jakiegoś niemowy. Nie ważne jak gładka jest jego twarz, jak bystre oczy, jak zaskakująco świeże, dojrzałe rysy, prawie jak u biznesmenów, którzy noszą drogie garnitury, zaczesują na bok siwe włosy, codziennie rano golą twarz, niemal zupełnie jak Skrybiusz. Mimo wszystko dodaje:
- Powiedziano mi, że lubi pan samotność. Jeśli ma pan ochotę, może spędzać pan czas w pokoju. Raczej zabraniamy wychodzić na zewnątrz – wtrąca – widząc, że Skrybiusz wygląda przez okno, zamknięte na kłódkę. Spora część ludzi korzysta z chodzików, jest w wieku i stanie, nie tylko fizycznym, który uniemożliwia spacery. Rzeczowo objaśnia stan rzeczy. Robi tak zawsze. Nie ważne, czy ktoś reaguje, czy nie. To jej rytuał. Na dole mijaliśmy salon oraz kuchnie. Mogę pana oprowadzić raz jeszcze, przedstawić innym mieszkańcom pensjonatu, zapoznać z personelem.
Ale Skrybiusz ani razu nie spojrzał w jej stronę. Przeszedł od okna do łóżka, by podnieść aktówkę. Trzyma w niej książki oraz zeszyty, a nawet blok i przybory do rysowania. Ev widzi ostro zatemperowane ołówki i nagły impuls złośliwości wyprzedza jej myśli:
- Nie jestem pewna, czy może pan korzystać z przyborów. Oczywiście, niektórym wolno posiadać ołówki i długopisy, ale do tego wymagana jest zgoda pani doktor. Wymogi – mówi jakby ze smutkiem.
Skrybiusz uśmiecha się do niej lekko, a dziewczyna ma wrażenie, że doskonale zrozumiał jej intencje. Lekko zmieszana mówi, że pora, by udała się na dół, zobaczyć innych pensjonariuszy.
- Obiad jest o trzynastej – dodaje na do widzenia.
- „Ciekawość można zaspokoić na wiele sposobów” - wydaje jej się, że słyszy zamykając drzwi, wypowiedziane ani to głosem pani Wiszerhar, ani niskim, męskim. Ucieka szybko na dół.
Już od pierwszych dni pobytu, pan Skrybiusz daje się we znaki. Arogancki, według niektórych nawet złośliwy, co według innych jeszcze przynosi mu satysfakcję, w ogóle nie opuszcza pokoju. Jedna pani ze stołówki, na zmianę z Ev, przynoszą do jego pokoju ciepłe posiłki, zbierają talerze, pytają, czy wszystko w porządku. Dla Skrybiusza nie liczy się nic. Tak może się wydawać. Ale przez pierwszą lub dwie godziny, ważne było w jaki sposób czekać na ludzi przynoszących mu jedzenie. Pomyślał, że może leżeć na łóżku, wpatrzony w sufit pustym spojrzeniem, ale wydało mu się to niewłaściwie. Żywił pewną obawę, że jakiś lekarz zainteresuje się jego stanem, przypisze leki, ale przecież nic nie mogą wyciągnąć z jego ust. Stwierdził, że jedyne i właściwie rozwiązanie, to czekać z rękoma w kieszeni, zapatrzonym w okno. Udawać brak poczucia, że ktoś jest właśnie w pokoju. Nie ingerować. Nie poruszać się. Niemal nie istnieć.
Nikt nie był zdziwiony, ani zszokowany, po kilku dniach zainteresowanie nim zmalało. Po dwu tygodniach całkowicie przestano mówić o nim, z wyjątkiem „to dla cichego staruszka” - słowa wypowiada kucharka podczas podawania posiłku. Ona jedna pamiętała o nim. Gruba, o tłustej cerze i włosach. Wredna baba. Gotowała pozbawione smaku papki. Po co się starać, mawiała Baśka, oni nie mają zębów, nie mają zmysłów, obojętne im jest, co będą wypluwać. Czasem pielęgniarki śmiały się, że właśnie dlatego pensjonariusze plują jedzeniem jak małe dzieci – bo im nie smakuje. Słyszano zresztą krzyki niezadowolenia, że posiłki są niedobre, ale kto miałby się tym przejmować? Na pewno nie Baśka. Z zadowoleniem grzebała w czepku spod którego wyjęła dwa, kasztanowe, farbowane włosy. Popatrzyła na miskę z zupą Skrybiusza i ruchami jak szef kuchni w ekskluzywnej restauracji, który właśnie dodaje tajny składnik, dzięki któremu danie nabierze oryginalnego smaku, delikatnie położyła włosy na tafli zupy. Potem już tylko zamaszyście pomieszała łyżką i wręczyła talerz Ev, która tego właśnie dnia znowu szła do pokoju cichego Staruszka.
Pora kolacji. Na dworze mgła podsycona deszczem. Wypełza spomiędzy drzew, na otwartą przestrzeń zgaszonej zieleni, w stronę pensjonatu.
Ev kładzie tacę z jedzeniem na stole. Skrybiusz w wymyślonej przez siebie pozie pilnie studiuje świat za oknem. Dziewczyna zauważa kartkę papieru, nieco pożółkła, zdaje się mieć wiele lat. Rysunek. Jej portret. A także napis: „Czy zechce Pani przejść się wraz ze mną po okolicy? S.”Zaskoczona, spogląda na cichego staruszka. Zwrócony twarzą w jej stronę uśmiecha się lekko, spogląda w jej oczy z delikatnym, niezobowiązującym pytaniem.
Niepewność i pokusa. Skryty zachwyt dla talentu Skrybiusza. Ponowna ciekawość. Pomysł jest lekko niedorzeczny, ale przecież i tak Ev uważana jest za idealistkę. Pomaga jak tylko może. Każdy widzi jej starania, cicho szydzi i równie cicho współczuje, i o wiele ciszej zazdrości naiwnego usposobienia. Ale to mylny wniosek. Wcale nie naiwność napędza dziewczynę, a strach przed bezruchem. Emocjami, które ukazują się w chwilach nic nie robienia, niczym zaprzątania głowy. Spacery nie są zabronione. Ale nikt też zgody nie wyraża na opuszczanie przez pensjonariuszy drzwi wejściowych.
W końcu bezradna mówi:
- Proszę zjeść, a potem ciepło się ubrać – i wychodzi.
Mrowienie w brzuchu, gdy pokonuje schody, aby dostać się do holu, narasta, lekko, a jakby natarczywie, wbrew samej Ev, wbrew rozumowi. Pomysł jest również odważny. Matka może się zdenerwować, siostra przełożona wyrazić głośno oburzenie samowolnym podejmowaniem decyzji. Ale wieczorami, po kolacji, pensjonat zamieszkują tylko przywiezione tutaj osoby, Ev wraz matką, dwie siostry pełniące nocny dyżur i przytłaczająca, wąska przestrzeń korytarzy wypełniająca szczelnie cały, wielki dom. Rozlewa się jak wodospad na parterze, by spokojna otoczyć fotele, stoły i krzesła, zawisnąć w powietrzu, by oczekiwać poranka, nasłuchiwać przebudzenia ludzi. Odgłosu drzwi pielęgniarek z pierwszej zmiany, które przychodzą do pracy o godzinie szóstej. W tym momencie Ev uprzytamnia sobie, że istnieje tutaj parking, z tyłu pensjonatu, gdzie pracowniczki zostawiają swoje pojazdy. Jest również przystanek oddalony około siedem minut drogi. Wszystko wydaje jej się senne. Abstrakcyjne. Jest jak ruchome piaski, w które weszła całą sobą. Powoli traci oddech. Opanowanie. Siłę, by panować nad emocjami.
Około godziny dwudziestej pierwszej, gdy ma już pewność, że pensjonariusze śpią, personel ze zmiany popołudniowej opuścił placówkę, udaje się do pokoju Skrybiusza.
Czeka jak zwykle przy oknie. Nostalgia, dojrzałość, dziwna, życiowa dojrzałość oraz inteligencja malują się na twarzy oświetlonej księżycem. Ramieniem oparty o ścianę, z rękoma w kieszeni, znowu wygląda jak człowiek dobrze sytuowany. Może nie biznesmen, chociaż to wciąż pasuje, ani też jako artysta. Nie jako zwykły człowiek. Ale też nie jako człowiek całkiem niezwykły. Ev nie potrafi określić, co w nim jest. Czym wywołuje tak dziwne odczucia. Przecież tylko stoi. Nawet się nie garbi. Jasne włosy. Szare brwi. Wąskie usta. Wydatne kości policzkowe. Twarz ani nie pociągła, ani też okrągła. Sympatyczna, a zarazem ostra – surowa.
Patrzy w jej stronę. Zagląda w oczy spojrzeniem obojętnym, ale nie przygaszonym, obojętnym i jednocześnie czujnym. Obserwuje spokojnie, bacznie. Można pomyśleć, że czeka. Na cokolwiek. Ale nie zdaje się wyczekiwać czegokolwiek. Można za dużo pomyśleć o nim, stwierdza lekko zmieszana dziewczyna. Nie ma pojęcia, czy myśli przewinęły się w jej głowie przez sekundę, czy dłuższą chwilę stała w progu.
Gorzki i niezdarny uśmiech pojawia się na twarzy Skrybiusza. A niezdarność dodaje mu tylko uroku. Szczerości. Podchodzi i palcami, lekko, dotyka jej tułowia, lewą dłonią wskazując wyjście. Zupełnie jakby to on zabierał ją na spacer. Znajomą. Może klienta w sprawach biznesowych. Może to ma sens. Musiał być bogaty, ale coś się wydarzyło. Coś po prostu nie wyszło.
Ev wychodzi przodem, Skrybiusz za nią.Gdy są już blisko lasu, opiera się plecami o drzewo i teraz Ev rozumie. To młodzieńcza nonszalancja, sposób,w jaki się porusza, opiera to o ścianę o drzewo, wkłada ręce do kieszeni u spodni, czy tak jak teraz, w kieszenie palta i z lekko opuszczoną głową, jakby wspominając coś nie do końca przyjemnego, a może przyjemnego na tyle, że myśl o tym wspomnieniu powoduje tęsknotę.

Pstryknięcie srebrnej zapalniczki otrzeźwia jej umysł. Mimowolnie wyrywa się z jej gardła:
- Ale co pan, przecież nie wolno – zlekceważył jej słowa. A Ev poczuła się głupio przez poczucie ingerencji w jego intymność, samotnie. Wydaje się naprawdę młodszy – pomyślała tylko. Również opiera się o drzewo rosnące kilka kroków od miejsca, gdzie Skrybiusz pali. Słodka – gorzka woń papierosów. Wziął dwa machy i utkwił wzrok w nocnym niebie. Lew ręka, w której trzyma papierosa, zwisa bezwładnie wzdłuż tułowia. Druga spokojnie spoczywa w kieszeni, mankietem koszuli odchyla palto. Empatia, mówi do siebie w myślach, miałam jej nie okazywać. Nie zastanawiam się nad ludźmi. Nie analizować, snuć niestworzone historię, ale mogę tylko to albo być kawałkiem kamiennej fasady budynku, który rozpada się jak mieszkańcy w nim zagnieżdżeni.
Ale pustka, która emanuje ze Skrybiusza. Ciężkie słowa, które zamknęły usta Skrybiusza. Po raz pierwszy od jego przyjazdu, Ev przypomina sobie panią Wiszerhar. Również słowa przez nią wypowiedziane.
Kobieca wrażliwość ubrana w melancholię, czułość zranione duszy. Serce zastępuje zgorzkniały owoc, może cierpki, nalega, by objąć go ciepłem. Skosztować ustami. Od pewnego czasu jej wzrok daje się wyczuć na skroni, policzkach, dłoni z papierosem, całej osobie. Zerka więc w stronę Ev z pokusą.
- Ciekawość można zaspokoić na wiele sposobów, nieprawdaż, Ev? - mówi ironicznie.
Szczerze zdziwiona, może nawet przestraszona, najpierw szeroko otwiera usta, tylko po to, by szybko przybrać „poker face”. Możliwe, że przecież coś jej się wydawało. Czasem myśli w głowie człowieka są tak realne, że zdają się mówić, jak mówią do nas ludzie. Ale przez to roztrzęsienie mówi jakże bystrą kwestię:

- To pan umie mówić?
- Hemingway mówił, że ludziom potrzeba dwu lat, żeby nauczyć się mówić i pięćdziesięciu, by milczeć U mnie jest odwrotnie. I wciąż nie jestem przekonany czy umiem to choć trochę. A już z pewnością życia mi braknie, by po prostu żyć. Zwłaszcza, że teraz żyję tutaj. Wskazał dłonią, w której tlił się niedopałek wypalony przez czas i wiatr, nie tak bardzo oddalony pensjonat.
- A ty, Ev potrafisz żyć całą sobą? - zapytał się zaczepnie.
Ale dziewczyna jest już wyprowadzona z równowagi? Bo, co jest do cholery? Gość trafia jako niemowa. Nagle proponuje spacer i ni z dupy, ni z pietruchy rzuca patetyczne hasła.
- Zawsze tak niespodziewanie przemawia pan do ludzi? - pyta zadziornie, lekko zirytowana.
- Tylko, gdy ktoś wzbudzi we mnie taką pokusę. Powiedź, proszę, Ev, kto zawiesił na twojej twarzy chustę uszytą ze smutku? Przetarta już od wciąż silnego powiewu niepewności, zdaje się wrastać w skórę, mieszać z tkankami, tak, iż wkrótce, jeśli zechcesz zdjąć tą chustę, wraz z nią stracisz również twarz.
Dziewczyna zaśmiała się nerwowo. Ale poczuła też zagrożenie, dziwne naruszenie granicy jej prywatnego świata, dziwne, niewygodne uczucie, również skrępowanie, że chociaż słowa Skrybiusza brzmią jakoś groteskowo i archaicznie, ton jego głosu jest świeży i precyzyjny. Jakby to wszystko było zabawą. Dobrane słowa. Metafora. Nie musi nic mówić dosłownie. Z drugiej strony jest pensjonariuszem. A jej smutna twarz to żadna z tajemnic, ale co uczynią Ev smutną, to już tajemnica. Nieco zła, trochę na siebie, trochę na Skrybiusza, postanowiła odgryźć się i wracać do pensjonatu.
- Może pan porozmawia z jednym z mieszkańców? Oni uwielbiają takie bezsensowne gierki słowne. Pora wracać. Jeśli ktoś dowie się o dzisiejszym spacerze, będę mieć nieprzyjemności z powodu mojej samowolki. Nie chce mi się słuchać półgodzinne reprymendy. Poza tym jest mi już zimno.
- ...tak, na wiele sposobów. Wracajmy więc, aby pani przyjemne życie nie zostało zakłócone pretensjami o dobroduszność i serdeczne usposobienie, którymi raczyła się pani ze mną podzielić.
- Jest pan dobrym oratorem. Raz się pan spoufala, raz znowu wraca do oficjalnego tonu. Ciekawe, czym się pan zajmował.
- Wiesz, Ev, jeśli milczenie nie nauczyło cię odnajdywać właściwe słowa, to znaczy, że tylko zaniemówiłaś – powiedział z uśmiechem.
Lekkie podmuchy wiatru mierzwią korony drzew, szelest liści, gałęzi kołyszą się lekko jak uśpione, w rytm znanej tylko sobie melodii. Milczą. Ev chwilami ma wrażenie, że ich rozmowa wcale nie miała miejsca. Zerka czasem na Skrybiusza. On, przymrożonym spojrzeniem patrzy na nią oczyma, w których smutek miesza się z ciekawością. Odprowadza jegomościa do pokoju i udaje się do siebie.
Przemierzając kolejne stopnie, nie opuszcza jej dziwne, natarczywe uczucie, że Skrybiusz wciąż przygląda się jej oczom, bada, studiuje. Idzie za jej plecami, spogląda na nerwowe, chaotyczne ruchy. Niepewne kroki, opuszczoną lekko głowę. Jej postać zdaje się tracić energię. W końcu wchodzi na górę, przekracza próg pokoju. Siada na łóżku, plecami oparta o ścianę. Rękaw płaszcza ociera jej łzy. Wstaje jednak, gdy tylko słony smak zatrzymuje się w kąciku ust.
- Weź się w garść, kobieto – mówi do siebie.
Zdejmuje tyko płaszcz, z nadzieją na spokojny sen i zasypia w ubraniu.
Stoi koło starej szafy. Dym wydostaje się przez drzwi. Nie wzlatuje ku górze. Pełznie po podłodze, w stronę jej stóp. Strach. Paraliż. Gryzące ciepło dotyka palców. W nozdrza wdziera się duszny, suchy, drapiący zapach. Nie może zrobić kroku w tył. Idzie przed siebie, jak w transie. Otwiera drzwi. W środku jest pani Wiszerhar. Głaszcze skronie i czoło Włosy jej płoną. Smród wdziera się do umysłu Ev. Ciemno przed oczyma. Nogi miękną. Upada na podłogę. Resztkami przytomnej świadomości, rejestruje słowa.
- Grzechy nie mają ceny, bo ta jest płacą za nagrodę. Ale kary mają swoją wartość…
Czwarta nad ranem. Tak wskazuje cyfrowy zegarek przy łóżku. Rozdygotana, próbuje złapać oddech. Z trudem zbiera się ze wspomnień po sennym spotkaniu. Wyrywa z nich emocje siłą. Od pogrzebu, który miał miejsce dwa miesiące temu, coraz częściej zastanawia się, czy wszystko z nią w porządku. Ale obawia się rozmowy z matką. Może przecież wysłać ją na badania. Przeraża ją myśl o diagnozie. Znów pragnie wyjechać, ale to już czwarty rok jak pensjonat jest jej domem. To, samo w sobie, nie jest normalne. Z nikim nie utrzymuje stałego kontaktu, sporadycznie odzywa się do dawnych znajomych. Coraz rzadziej otrzymuje odpowiedzi. Rozmowy telefoniczne są krótkie, zdawkowe, z czystej przyzwoitości.

niedziela, 14 kwietnia 2019

Kosmyk - R I


  Kamień spada, uderza w lustro. Sieć pęknięć i powikłań, zbiegów losu, i zdarzeń nie po myśli. Struktura świata, chaotyczna, omylna, mimo to bezbłędnie trafia w emocjonalność człowieka, wyciąga co lepsze, żuje w ustach jak padlinę, wypluwa. Zostają szczelin w skałach, małych punktach zaczepnym ze światem zewnętrznym. Wątpliwości mają tam gniazda. Siedzą cicho i spokojnie. Czekają na moment, w którym mogą napuchnąć, eksplodować, rozerwać pancerz człowieka i zostawić go w rozsypce. Moment dzikiej satysfakcji, na który gwiazdy patrzą rozpromienione jak młode kobiety w amerykańskich filmach, niby to zawstydzone widokiem penisa niespodziewanie odsłoniętego przez słabo zawiązany ręcznik. 

 Wszystko, jak słowa, zdaje się niepotrzebnie rozszerzać. Zwięzłe zdania urastają do przydługawych kwestii i coraz trudniej oddzielić to ,co słuszne i właściwe, od błahych rzeczy, pozbawionych wartości uczuć, produktów chwili połączonej z instynktem. My, rozumne istoty, ograniczone przez ciała. My, boskie istoty, skazane na porażkę. Uciekinierzy. Zawsze wpadamy w sidła losu. Zna każdy nasz krok, przewiduje bezbłędnie kolejne z posunięć. A pamięć jak pejzaż za oknem, widok przysłonięty firaną, która rozmywa kontury, aż do momentu, gdy opada kurtyna, pozostaje tylko ciemność w pokoju.

 Oni. Starzy, pozbawieni świadomości. Balansują na granicy urojeń, w salonie, który wypełnia atmosfera cherlawego obłędu - miejscu spotkań w ciągu dnia. Ich dłonie drżą, a starzy mówią coś bez składnie. Słowa to niepowiązane ze sobą kawałki pamięci i wyobraźni. Kubek z dwojgiem uszu, który na pewno podsłuchuje rozmowy, dlatego bezpieczniej jest go rozbić. Świadomość tych pomarszczonych przez czas ludzi przypomina papkę serwowaną co dnia na obiad, o trzynastej. Przeczytana książką wplątuje się we wspomnienie sprzed trzydziestu lat, tworzy zupełnie nowy wszechświat. Konsystencja wypełnia szklankę po brzegi, rozlewa się na stół, a ciecz powoli wchłania wszystkie przedmioty, otwiera pustkę w którą wpadają ich spojrzenia jak mucha w sieć pająka. Nie potrafi uciec. Aż w końcu zostaje zawinięta w kokon, pozbawiona życia i uczuć. Drżące bliki w oczach są tylko aktem konwulsji, resztek desperacji, siwego instynktu, który nie pamięta, czemu miałby służyć, ale wie, że walka to jedyna, bliska mu cecha. Walka z zasłoną, która przysłania widok za oknem. Oddziela język od trawy, nie pozwala przedrzeć się palcom, dotknąć kory drzewa. Poznać na nowo jej szorstkość, fakturę, zapach wczesnojesiennego listowia. Delikatny szelest wiatru. Skóra jak pustynny piasek, w pełnym słońcu, powoli osuwa się pod ziemię, niknie w jej miękkiej, wilgotnej ciemności, zakrywa staruszków, aż pozostaje tylko mała, kamienna tablica, ze zwięzłą informacją na temat daty urodzin oraz śmierci.

 Tyłki przytwierdzone do krzeseł. Bez sił do ruchu. Bez woli. Światło słoneczne wpada tutaj jak przez pomyłkę. A gdy zorientuje się, gdzie trafiło, w przypływie złośliwości oświetla wydatne, blade czoła, zapadłe policzki, strużki śliny zwisające w kącikach ust i pajęczyny w rogach pokoju, przy samym suficie, pomiędzy pustym regałem a ścianą.
Pętla czasu zatacza coraz węższe kręgi. Podobnie mają to w zwyczaju sępy. Gdy ostatni oddech opuści już płuca, uleci przez nozdrza, pętla czasu wsysa duszę, by nigdy więcej nie miała wstępu do realnego świata

  Chusteczka, brudna z dżemu i smarków, ląduje na twarzy jednej z kobiecin. Podciera usta. Kobieta nie krzywi się, ani nie protestuje. Może zwyczaj podcierania to jedyna czułość, której dozna przed śmiercią? Jedyna, wymuszona troska, chociaż oschłe ruchy epatują obrzydzeniem i niechęcią, ciepło ludzkiego ciała jest potrzebne nawet schorowanym psychicznie osobom.
Zmarszczki czasu na ścianie. Zmarszczki czasu na suficie. Dywan wyblakły jak życie, które przeminęło. Nigdy nie miało miejsca na stałe. Trwałej formy. Zaduch w pomieszczeniu. Pomiędzy brudnym i zniszczonym stołem, a kanapą z zielonej tkaniny, z dużą ilością zacieków przedziera się młoda twarz. Pomimo skrywanej pod zaciśniętymi ustami urody, nie rozświetla tego miejsca. Nie łagodzi, chociażby w najmniejszym stopniu przytłaczającego widoku. Kąciki oczu naznaczone przez obecność. Zmęczone palce. Stłumione oczy. Powieki, ciężkie, opadają na źrenice bez jakiejkolwiek emocji. Stary sweterek zarzucony na ramiona, lekko zgarbione plecy, trzydziestoletnia postać kobiety zdaje się zmieniać w pensjonariuszy, wtapiać w otoczenie. Traci indywidualność, zlewa się w jedno z tym miejsce. Nie ważne, w jakim kolorze wyciągnie ubranie z szafy, założy na siebie, staje się coraz bardziej przeźroczysta. Prześwituje przez nią stary zegar na ścianie. Obraz. Przechodzący obok ludzie. Pielęgniarki. W jej środku nie ma nic. Coraz bardziej przeźroczysta okazuje się nie mieć uczuć. Ona to tylko opakowanie. Przedmiot. Bezosobowa materia nauczona chodzić, podawać posiłki, zagajać od czasu do czasu mechanicznym tonem. Okazywać uśmiech, który niczego nie wyraża.

 Właśnie zbiera wyszczerbione kubki, w których podawano herbatę z mlekiem. Stare talerze z resztkami jedzenia. Plastykowe sztućce. Wokół pensjonariuszy panuje, jak zwykłe, bałagan podobny do tego, jaki człowiek zastaje wokół karmionego niemowlęcia. Liczba personelu jest niewystarczająca dla tak dużej liczby chorych. Po pierwsze, mało kto chce tutaj pracować, po drugie, ograniczone fundusze nie pozwalają zatrudnić wystarczającej liczby osób.

 Dyrektorka, gruba baba po pięćdziesiątce, zawsze wyposażona w jadowite, pełne niechęci spojrzenie i kilka paczek z czekoladkami, siedzi w gabinecie na samej górze. Jedynym jej zadaniem jest podbijanie recept, podpisywanie co miesięcznej karty obserwacji, ewentualnie wypisanie aktów zgonu. Szum wiatraczka w komputerze i ciamkanie ust wypełnionych półpłynną czekoladą. Chociaż zbliża się godzina czternasta, w pokoju jest półmrok, a lampka na biurku to jedyne źródło światła. Za plecami dyrektorki światło od pomieszczenia odgradza gruba zasłona. Rzadko ktoś do niej zagląda, bo czemu miałby to robić? Wystawić się na atak.

 Jej lekko tłuste włosy, związane w kok połyskują niedbale, wraz ze złotymi oprawkami okularów.  Wulgarna, bezczelna, czerwona szminka na ustach, cienkie linie brwi podkreślone kredką. Jasna, blada cera i ciemny pieprzyk na środku lewego policzka, z dwojgiem otaczających go, jasnych włosów, nigdy nie zachęcały do rozmowy z tą kobietą. Nigdy też nie wyrażała takiej chęci sama z siebie. Nie od czasu przybycia tutaj.

 Od dwunastu lat. Prowincja. Całkowite odludzie. Do asfaltowej drogi jest blisko półtora kilometra, a wysypana żużlem droga, która prowadzi tutaj, zdarza się być nieprzejezdna. Jedyne, co jest w stanie zafascynować tą kobietę to bus pracowniczy, który przyjeżdża tutaj trzykrotnie. Rano, o godzinie szóstej trzydzieści, by przywieść poranny personel i odebrać ludzi z nocnej zmiany, drugi raz o godzinie czternastej trzydzieści, gdy czas na kolejną wymianę. Trzeci kurs wykonuje o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści. Stary gościu, łysy, niski, z pokaźnym brzuchem wyhodowanym na kanapie, przy pomocy piwa, nie zależnie od warunków atmosferycznych, pojawia się tutaj punktualnie. W domu widmo. W zapomnianym przez wszystko pensjonacie z lat dwudziestych, ubiegłego wieku. Dyrektorka, czasem tylko, bardzo rzadko wręcz, ma niejasne poczucie, że sam kierowca busa, wraz ze swoim pojazdem to widma. Niezależnie od pory roku, wyłania się z mgły, przywozi pracowników, odbiera ludzi, których zmiana dobiegła końca i wraz z nimi znika we mgle. I wszyscy w busie przestają istnieć. Powracają dopiero w odpowiednim czasie. Punktualnie. Nikt normalny nie może być zawsze punktualny.

 I jak to dalej ma w zwyczaju, w chwilach wspomnień na temat kierowcy, mimowolnie powraca myślami do słów matki, sprzed wielu lat. Mówiła jej wtedy "pamiętaj, kochanie, mężczyźni nie lubią inteligentnych kobiet, nieugiętych nienawidzą. Ich towarzystwo jest dla nich nieprzyjemne, niewygodne, a ten dyskomfort powoduje agresję, chęć zniszczenie, nieodpartą potrzebę, by taką kobietę zniewolić pod jarzmem męskiej woli. Dlatego, kochanie, przy mężczyznach musisz udawać głupszą niż jesteś, musisz być uległa, inaczej zechcą cię zdeptać." Trudno było wierzyć jej w słowa matki. Trudno było jej zaakceptować fakt, że opinia matki ma zasięg szerszy, niż ich dom, w którym każdy żyje pod dyktando ojca – pracownika huty metalu. Stłamszona przez niego matka, pokorna, cicha, zawsze dogadzała mężowi, w obawie przed jego porywistym charakterem i dłońmi jak kawałki głazu. Dyrektorka nigdy nie była pewna, czy jej matka przejawiała jakąś inteligencję wykraczającą poza szarą, zwykłą przeciętność. Ale te słowa sprzed lat powracały do niej. Zwłaszcza od momentu, gdy została skierowana do pracy tutaj. Przez swój upór, nieugiętość, przez inteligencję, wyrazisty charakter, który tak mocno nie podobał się facetom. Odpychał ich i doprowadzał do frustracji. Ona, wyniosła, niezdobyta i nieustępliwa, roztrzaskiwała mężczyzn jak małych chłopów, nikt nie mógł jej do niczego przekonać, nie mógł jej dotknąć, zdobyć, nie był w stanie pocałować jadowite usta, którym rzucała celne, niemal chamskie uwagi w stronę niekompetentnej banty nabuzowanych testosteronem wizjonerów, podczas spotkań w branży.

  Wiedziała, że cicho, potajemnie, w głębi siebie płaczą jak małe dzieci, a ona czerpała z tego satysfakcję, siłę, pewność siebie i szła naprzód. Aż banda idiotów znalazła sposób, by się jej pozbyć. I trafiła tutaj. Ze smukłej, wyniosłej damy z piękną figurą, zaczęła rozlewać się w podstarzałą jędzę, pełną frustracji, gniewu, niechęci, gotową zabić słowem. Spojrzała na zegarek na pulpicie komputera. 
Wszystko, co próbujemy ułożyć w całość, przeklina oderwane od czasu chwile. Wyrwane z kontekstu, wycięte spomiędzy zdarzeń. Upchano w nie za dużo emocji, uczuciom nakazano trwać w odwiecznym marazmie, którego dziełem jest bezradność ukryta w oczach. W westchnięciu w stronę chłodu okna, nadziei, człowiek jest tylko lustrem,

  Liście więdną, coraz słabsze, ulegają podmuchom wiatru. Taniec stłumionych odcieni złota i miedzi. Brązów. Zgarbionej trawy. Łyse drzewa potrząsają gałęziami, ptaki coraz rzadziej przesiadują w ich koronach. Zgubione diamenty leżą obok pni. Suną po drodze, brzuchami zadzierają kamienie, zatrzymują się na moment, by zniknąć w zamglonym pejzażu wczesnego wieczoru, który coraz szybciej gości za oknem. Przelewa się do pomieszczeń półmrokiem, zwalcza promienie słońca, upycha we wszystkie kąty. Świat powoli gaśnie. Jak oczy ludzi oderwanych od rzeczywistości. Zawartym w półsennym miejscu.

 Zjawy żyją na granicy namacalności i urojeń. Przemieszczają się w skrzypieniach podłogi, półcieniach, mrugnięciach oczu. Niewidoczne. Wyczuwalne na skórze. Ich oddech odbiera ciepło. Jeży włosy. Ale nikt nie zwraca uwagi na ich istnienie. Wszystko tłumaczy się chłodem, spadkiem temperatury, jesienią, która zagościła na dobre pośród polan, szarugi miast. Chociaż często wydaje się tylko zmyślonym elementem wyobrażeń o innym świecie, który powinien przecież istnieć. 
Pensjonat nie może być jedynym, prawdziwym miejscem. Musi być coś jeszcze. Coś, co jest żywe, oddycha, tętni, wciąga, nadaje życiu kierunek, stwarza pozory ładu i harmonii. Daje złudne poczucie bezpieczeństwa, poczucie stalowej bliskości, która mrozi i parzy, odpycha i przyciąga, hipnotyzuje, zatruwa, zamienia skórę w kamień i kruszy pod upływem czasu. Kreśli na twarzach kolejne zmarszczki, przyćmiewa błysk w oku. Spokojnie odbiera życie. Pozwała umrzeć w nic nie znaczącym świecie, by wszystko, co iluzoryczne, nie było warte zmartwień, ciężaru w sercu. Stal, która nadaje myślom lekkość, otępia, niweluje ból i zabiera czułość. Stal, która jest sercem miasta. Gromadzi wokół siebie tłumy. Znieczula. Wyniosła, obojętna stal. Surowa. Nieugięta. Najwyższa istota w mieście, jedyna, boska struktura godna modlitwy. Stal, która jest marzeniem o niezłomności charakteru.

 Czeka na linie pęknięć, na okruchy siebie, upada z trzaskiem. Potem nie ma już nic. Tylko ramka. Ogromna przestrzeń. Cisza.