Kamień spada, uderza w lustro. Sieć pęknięć i powikłań, zbiegów losu, i zdarzeń nie po myśli. Struktura świata - chaotyczna, omylna, mimo to bezbłędnie trafia w emocjonalność człowieka, wyciąga co lepsze, żuje w ustach jak padlinę, wypluwa. Zostają szczeliny w skałach, małe punkty zaczepne ze światem zewnętrznym. Wątpliwości mają tam gniazda. Siedzą cicho i spokojnie. Czekają na moment, w którym mogą napuchnąć, eksplodować, rozerwać pancerz człowieka i zostawić go w rozsypce. Moment dzikiej satysfakcji, na który gwiazdy patrzą rozpromienione jak młode kobiety w amerykańskich filmach, niby to zawstydzone widokiem penisa niespodziewanie odsłoniętego przez słabo zawiązany ręcznik.
Wszystko,
jak słowa, zdaje się niepotrzebnie rozszerzać. Zwięzłe zdania
urastają do przydługawych kwestii i coraz trudniej oddzielić to,
co słuszne i właściwe od błahych rzeczy, pozbawionych wartości
uczuć, produktów chwili połączonej z instynktem. My, rozumne
istoty, ograniczone przez ciała. My, boskie istoty, skazane na
porażkę. Uciekinierzy. Zawsze wpadamy w sidła losu. Zna każdy
nasz krok, przewiduje bezbłędnie kolejne z posunięć. A pamięć
jak pejzaż za oknem, widok przysłonięty firaną, która rozmywa
kontury, aż do momentu, gdy kurtyna
opada i pozostaje
tylko ciemność w pokoju.
Oni
- starzy,
pozbawieni świadomości. Balansują na granicy urojeń, w salonie,
który wypełnia atmosfera cherlawego obłędu - miejscu spotkań w
ciągu dnia. Ich dłonie drżą, a starzy mówią coś bez składnie.
Słowa to niepowiązane ze sobą kawałki pamięci i wyobraźni.
Kubek z dwojgiem uszu, który na pewno podsłuchuje rozmowy, dlatego
bezpieczniej jest go rozbić. Świadomość tych pomarszczonych przez
czas ludzi przypomina papkę serwowaną co dnia na obiad, o
trzynastej. Przeczytana książką wplątuje się we wspomnienie
sprzed trzydziestu lat, tworzy zupełnie nowy wszechświat.
Konsystencja wypełnia szklankę po brzegi, rozlewa się na stół, a
ciecz powoli wchłania wszystkie przedmioty, otwiera pustkę w którą
wpadają ich spojrzenia jak mucha w sieć pająka. Nie potrafi uciec.
Aż w końcu zostaje zawinięta w kokon, pozbawiona życia i uczuć.
Drżące bliki w oczach są tylko aktem konwulsji, resztek
desperacji, siwego instynktu, który nie pamięta, czemu miałby
służyć, ale wie, że walka to jedyna, bliska mu cecha. Walka z
zasłoną, która przysłania widok za oknem. Oddziela język od
trawy, nie pozwala przedrzeć się palcom, dotknąć kory drzewa.
Poznać na nowo jej szorstkość, fakturę, zapach wczesnojesiennego
listowia. Delikatny szelest wiatru. Skóra jak pustynny piasek, w
pełnym słońcu, powoli osuwa się pod ziemię, niknie w jej
miękkiej, wilgotnej ciemności, zakrywa staruszków, aż pozostaje
tylko mała, kamienna tablica, ze zwięzłą informacją na temat
daty urodzin oraz śmierci.
Tyłki
przytwierdzone do krzeseł. Bez sił do ruchu. Bez woli. Światło
słoneczne wpada tutaj jak przez pomyłkę, gdy już
zorientuje się, gdzie trafiło, w przypływie złośliwości
oświetla wydatne, blade czoła, zapadłe policzki, strużki śliny
zwisające w kącikach ust i pajęczyny w rogach pokoju, przy samym
suficie, pomiędzy pustym regałem a ścianą.
Pętla
czasu zatacza coraz węższe kręgi. Podobnie mają to w zwyczaju
sępy. Gdy ostatni oddech opuści już płuca, uleci przez nozdrza,
pętla czasu wsysa duszę, by nigdy więcej nie miała wstępu do
realnego świata
Chusteczka,
brudna z dżemu i smarków, ląduje na twarzy jednej z kobiecin.
Podciera usta. Kobieta nie krzywi się, ani nie protestuje. Może
zwyczaj podcierania to jedyna czułość, której dozna przed
śmiercią? Jedyna, wymuszona troska, chociaż oschłe ruchy epatują
obrzydzeniem i niechęcią, ciepło ludzkiego ciała jest potrzebne
nawet schorowanym psychicznie osobom.
Zmarszczki
czasu na ścianie. Zmarszczki czasu na suficie. Dywan wyblakły jak
życie, które przeminęło. Nigdy nie miało miejsca na stałe.
Trwałej formy. Zaduch w pomieszczeniu. Pomiędzy brudnym i
zniszczonym stołem, a kanapą z zielonej tkaniny, z dużą ilością
zacieków przedziera się młoda twarz. Pomimo skrywanej pod
zaciśniętymi ustami urody, nie rozświetla tego miejsca. Nie
łagodzi, chociażby w najmniejszym stopniu przytłaczającego
widoku. Kąciki oczu naznaczone przez dłużącą się obecność.
Zmęczone palce. Stłumione oczy. Powieki, ciężkie, opadają na
źrenice bez jakiejkolwiek emocji. Stary sweterek zarzucony na
ramiona, lekko zgarbione plecy, trzydziestoletnia postać kobiety
zdaje się zmieniać w pensjonariuszy, wtapiać w otoczenie. Traci
indywidualność, zlewa się w jedno z tym miejsce. Nie ważne, w
jakim kolorze wyciągnie ubranie z szafy, założy na siebie, staje
się coraz bardziej przeźroczysta. Prześwituje przez nią stary
zegar na ścianie. Obraz. Przechodzący obok ludzie. Pielęgniarki. W
jej środku nie ma nic. Coraz bardziej przeźroczysta okazuje się
nie mieć uczuć. Ona to tylko opakowanie. Przedmiot. Bezosobowa
materia nauczona chodzić, podawać posiłki, zagajać od czasu do
czasu mechanicznym tonem. Okazywać uśmiech, który niczego nie
wyraża.
Właśnie
zbiera wyszczerbione kubki, w których podawano herbatę z mlekiem.
Stare talerze z resztkami jedzenia. Plastykowe sztućce. Wokół
pensjonariuszy panuje, jak zwykłe, bałagan podobny do tego, jaki
człowiek zastaje wokół karmionego niemowlęcia. Liczba personelu
jest niewystarczająca dla tak dużej liczby chorych. Po pierwsze,
mało kto chce tutaj pracować, po drugie, ograniczone fundusze nie
pozwalają zatrudnić wystarczającej liczby osób.
Dyrektorka,
gruba baba po sześćdziesiątce,
zawsze wyposażona w jadowite, pełne niechęci spojrzenie i kilka
paczek z czekoladkami, siedzi w gabinecie na samej górze. Jedynym
jej zadaniem jest podbijanie recept, podpisywanie co miesięcznej
karty obserwacji, ewentualnie wypisanie aktów zgonu. Szum wiatraczka
w komputerze i ciamkanie ust wypełnionych półpłynną czekoladą.
Chociaż zbliża się godzina czternasta, w pokoju jest półmrok, a
lampka na biurku to jedyne źródło światła. Za plecami dyrektorki
światło od pomieszczenia odgradza gruba zasłona. Rzadko ktoś do
niej zagląda, bo czemu miałby to robić? Wystawić się na atak.
Jej
lekko tłuste włosy, związane w kok połyskują niedbale, wraz ze
złotymi oprawkami okularów. Wulgarna, bezczelna, czerwona szminka
na ustach, cienkie linie brwi podkreślone kredką. Jasna, blada cera
i ciemny pieprzyk na środku lewego policzka, z dwojgiem otaczających
go, jasnych włosów, nigdy nie zachęcały do rozmowy z tą kobietą.
Nigdy też nie wyrażała takiej chęci sama z siebie. Nie od czasu
przybycia tutaj.
Od
dwunastu lat. Prowincja. Całkowite odludzie. Do asfaltowej drogi
jest blisko półtora kilometra, a wysypana żużlem droga, która
prowadzi tutaj, zdarza się być nieprzejezdna. Jedyne, co jest w
stanie zafascynować tą kobietę to bus pracowniczy, który
przyjeżdża tutaj trzykrotnie. Rano, o godzinie szóstej
trzydzieści, by przywieść poranny personel i odebrać ludzi z
nocnej zmiany, drugi raz o godzinie czternastej trzydzieści, gdy
czas na kolejną wymianę. Trzeci kurs wykonuje o godzinie
dwudziestej drugiej trzydzieści. Stary gościu, łysy, niski, z
pokaźnym brzuchem wyhodowanym na kanapie, przy pomocy piwa, nie
zależnie od warunków atmosferycznych, pojawia się tutaj
punktualnie. W domu widmo. W zapomnianym przez wszystko pensjonacie z
lat dwudziestych, ubiegłego wieku. Dyrektorka, czasem tylko, bardzo
rzadko wręcz, ma niejasne poczucie, że sam kierowca busa, wraz ze
swoim pojazdem to widma. Niezależnie od pory roku, wyłania się z
mgły, przywozi pracowników, odbiera ludzi, których zmiana dobiegła
końca i wraz z nimi znika we mgle. I wszyscy w busie przestają
istnieć. Powracają dopiero w odpowiednim czasie. Punktualnie. Nikt
normalny nie może być zawsze punktualny.
I
jak to dalej ma w zwyczaju, w chwilach wspomnień na temat kierowcy,
mimowolnie powraca myślami do słów matki, sprzed wielu lat. Mówiła
jej wtedy "pamiętaj, kochanie, mężczyźni nie lubią
inteligentnych kobiet, nieugiętych nienawidzą. Ich towarzystwo jest
dla nich nieprzyjemne, niewygodne, a ten dyskomfort powoduje agresję,
chęć zniszczenie, nieodpartą potrzebę, by taką kobietę
zniewolić pod jarzmem męskiej woli. Dlatego, kochanie, przy
mężczyznach musisz udawać głupszą niż jesteś, musisz być
uległa, inaczej zechcą cię zdeptać."
Trudno było wierzyć jej w słowa matki. Trudno było jej zaakceptować fakt, że opinia matki ma zasięg szerszy, niż ich dom, w którym każdy żył pod dyktando ojca – pracownika huty metalu. Stłamszona przez niego matka, pokorna, cicha, zawsze dogadzała mężowi, w obawie przed jego porywistym charakterem i dłońmi jak kawałki głazu. Dyrektorka nigdy nie była pewna, czy jej matka przejawiała jakąś inteligencję wykraczającą poza szarą, zwykłą przeciętność. Ale te słowa sprzed lat powracały do niej. Zwłaszcza od momentu, gdy została skierowana do pracy tutaj. Przez swój upór, nieugiętość, przez inteligencję, wyrazisty charakter, który tak mocno nie podobał się facetom. Odpychał ich i doprowadzał do frustracji. Ona, wyniosła, niezdobyta i nieustępliwa, roztrzaskiwała mężczyzn jak małych chłopów, nikt nie mógł jej do niczego przekonać, nie mógł jej dotknąć, zdobyć, nie był w stanie pocałować w jadowite usta, którym rzucała celne, niemal chamskie uwagi w stronę niekompetentnej bandy nabuzowanych testosteronem wizjonerów, podczas spotkań w branży.
Trudno było wierzyć jej w słowa matki. Trudno było jej zaakceptować fakt, że opinia matki ma zasięg szerszy, niż ich dom, w którym każdy żył pod dyktando ojca – pracownika huty metalu. Stłamszona przez niego matka, pokorna, cicha, zawsze dogadzała mężowi, w obawie przed jego porywistym charakterem i dłońmi jak kawałki głazu. Dyrektorka nigdy nie była pewna, czy jej matka przejawiała jakąś inteligencję wykraczającą poza szarą, zwykłą przeciętność. Ale te słowa sprzed lat powracały do niej. Zwłaszcza od momentu, gdy została skierowana do pracy tutaj. Przez swój upór, nieugiętość, przez inteligencję, wyrazisty charakter, który tak mocno nie podobał się facetom. Odpychał ich i doprowadzał do frustracji. Ona, wyniosła, niezdobyta i nieustępliwa, roztrzaskiwała mężczyzn jak małych chłopów, nikt nie mógł jej do niczego przekonać, nie mógł jej dotknąć, zdobyć, nie był w stanie pocałować w jadowite usta, którym rzucała celne, niemal chamskie uwagi w stronę niekompetentnej bandy nabuzowanych testosteronem wizjonerów, podczas spotkań w branży.
Wiedziała,
że cicho, potajemnie, w głębi siebie płaczą jak małe dzieci, a
ona czerpała z tego satysfakcję, siłę, pewność siebie i szła
naprzód. Aż banda idiotów znalazła sposób, by się jej pozbyć.
I trafiła tutaj. Ze smukłej, wyniosłej damy z piękną figurą,
zaczęła rozlewać się w podstarzałą jędzę, pełną frustracji,
gniewu, niechęci, gotową zabić słowem. Spojrzała na zegarek na
pulpicie komputera.
Wszystko,
co próbujemy ułożyć w całość, przeklina oderwane od czasu
chwile. Wyrwane z kontekstu, wycięte spomiędzy zdarzeń. Upchano w
nie za dużo emocji, uczuciom nakazano trwać w odwiecznym marazmie,
którego dziełem jest bezradność ukryta w oczach. W westchnięciu
w stronę chłodu okna, nadziei, człowiek jest tylko lustrem, w
którym odbija się jego wewnętrzny świat bądź pękna, przy
spotkaniu z twardymi regułami rzeczywistego świata, osadzonego na
prymitywnym męskim, fundamencie. Jeśli byłoby to możliwe, z
pewnością każdy facet poparłby idee, by w miastach wzniesiono
wielkie, kilkunastometrowe figury penisów, upamiętniające główne,
ich zdaniem, narzędzie zapewniające ludzkości przetrwanie, rozwój,
dobrobyt oraz spełnienie.
Liście
więdną, coraz słabsze, ulegają podmuchom wiatru. Taniec
stłumionych odcieni złota i miedzi. Brązów. Zgarbionej trawy.
Łyse drzewa potrząsają gałęziami, ptaki coraz rzadziej
przesiadują w ich koronach. Zgubione diamenty leżą obok pni. Suną
po drodze, brzuchami zadzierają kamienie, zatrzymują się na
moment, by zniknąć w zamglonym pejzażu wczesnego wieczoru, który
coraz szybciej gości za oknem. Przelewa się do pomieszczeń
półmrokiem, zwalcza promienie słońca, upycha we wszystkie kąty.
Świat powoli gaśnie. Jak oczy ludzi oderwanych od rzeczywistości.
Zawartym w półsennym miejscu.
Zjawy
żyją na granicy namacalności i urojeń. Przemieszczają się w
skrzypieniach podłogi, półcieniach, mrugnięciach oczu.
Niewidoczne. Wyczuwalne na skórze. Ich oddech odbiera ciepło. Jeży
włosy. Ale nikt nie zwraca uwagi na ich istnienie. Wszystko tłumaczy
się chłodem, spadkiem temperatury, jesienią, która zagościła na
dobre pośród polan, szarugi miast. Chociaż często wydaje się
tylko zmyślonym elementem wyobrażeń o innym świecie, który
powinien przecież istnieć.
Pensjonat
nie może być jedynym, prawdziwym miejscem. Musi być coś jeszcze.
Coś, co jest żywe, oddycha, tętni, wciąga, nadaje życiu
kierunek, stwarza pozory ładu i harmonii. Daje złudne poczucie
bezpieczeństwa, poczucie stalowej bliskości, która mrozi i parzy,
odpycha i przyciąga, hipnotyzuje, zatruwa, zamienia skórę w kamień
i kruszy pod upływem czasu. Kreśli na twarzach kolejne zmarszczki,
przyćmiewa błysk w oku. Spokojnie odbiera życie. Pozwała umrzeć
w nic nie znaczącym świecie, by wszystko, co iluzoryczne, nie było
warte zmartwień, ciężaru w sercu. Stal, która nadaje myślom
lekkość, otępia, niweluje ból i zabiera czułość. Stal, która
jest sercem miasta. Gromadzi wokół siebie tłumy. Znieczula.
Wyniosła, obojętna, surowa. Nieugięta. Najwyższa istota w
mieście, jedyna, boska struktura godna modlitwy. Stal, która jest
marzeniem o niezłomności charakteru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz