Rozdział I



Kamień spada, uderza w lustro. Sieć pęknięć i powikłań, zbiegów losu, i zdarzeń nie po myśli. Struktura świata - chaotyczna, omylna, mimo to bezbłędnie trafia w emocjonalność człowieka, wyciąga co lepsze, żuje w ustach jak padlinę, wypluwa. Zostają szczeliny w skałach, małe punkty zaczepne ze światem zewnętrznym. Wątpliwości mają tam gniazda. Siedzą cicho i spokojnie. Czekają na moment, w którym mogą napuchnąć, eksplodować, rozerwać pancerz człowieka i zostawić go w rozsypce. Moment dzikiej satysfakcji, na który gwiazdy patrzą rozpromienione jak młode kobiety w amerykańskich filmach, niby to zawstydzone widokiem penisa niespodziewanie odsłoniętego przez słabo zawiązany ręcznik.

Wszystko, jak słowa, zdaje się niepotrzebnie rozszerzać. Zwięzłe zdania urastają do przydługawych kwestii i coraz trudniej oddzielić to, co słuszne i właściwe od błahych rzeczy, pozbawionych wartości uczuć, produktów chwili połączonej z instynktem. My, rozumne istoty, ograniczone przez ciała. My, boskie istoty, skazane na porażkę. Uciekinierzy. Zawsze wpadamy w sidła losu. Zna każdy nasz krok, przewiduje bezbłędnie kolejne z posunięć. A pamięć jak pejzaż za oknem, widok przysłonięty firaną, która rozmywa kontury, aż do momentu, gdy kurtyna opada i pozostaje tylko ciemność w pokoju.

Oni - starzy, pozbawieni świadomości. Balansują na granicy urojeń, w salonie, który wypełnia atmosfera cherlawego obłędu - miejscu spotkań w ciągu dnia. Ich dłonie drżą, a starzy mówią coś bez składnie. Słowa to niepowiązane ze sobą kawałki pamięci i wyobraźni. Kubek z dwojgiem uszu, który na pewno podsłuchuje rozmowy, dlatego bezpieczniej jest go rozbić. Świadomość tych pomarszczonych przez czas ludzi przypomina papkę serwowaną co dnia na obiad, o trzynastej. Przeczytana książką wplątuje się we wspomnienie sprzed trzydziestu lat, tworzy zupełnie nowy wszechświat. Konsystencja wypełnia szklankę po brzegi, rozlewa się na stół, a ciecz powoli wchłania wszystkie przedmioty, otwiera pustkę w którą wpadają ich spojrzenia jak mucha w sieć pająka. Nie potrafi uciec. Aż w końcu zostaje zawinięta w kokon, pozbawiona życia i uczuć. Drżące bliki w oczach są tylko aktem konwulsji, resztek desperacji, siwego instynktu, który nie pamięta, czemu miałby służyć, ale wie, że walka to jedyna, bliska mu cecha. Walka z zasłoną, która przysłania widok za oknem. Oddziela język od trawy, nie pozwala przedrzeć się palcom, dotknąć kory drzewa. Poznać na nowo jej szorstkość, fakturę, zapach wczesnojesiennego listowia. Delikatny szelest wiatru. Skóra jak pustynny piasek, w pełnym słońcu, powoli osuwa się pod ziemię, niknie w jej miękkiej, wilgotnej ciemności, zakrywa staruszków, aż pozostaje tylko mała, kamienna tablica, ze zwięzłą informacją na temat daty urodzin oraz śmierci.

Tyłki przytwierdzone do krzeseł. Bez sił do ruchu. Bez woli. Światło słoneczne wpada tutaj jak przez pomyłkę, gdy już zorientuje się, gdzie trafiło, w przypływie złośliwości oświetla wydatne, blade czoła, zapadłe policzki, strużki śliny zwisające w kącikach ust i pajęczyny w rogach pokoju, przy samym suficie, pomiędzy pustym regałem a ścianą.
Pętla czasu zatacza coraz węższe kręgi. Podobnie mają to w zwyczaju sępy. Gdy ostatni oddech opuści już płuca, uleci przez nozdrza, pętla czasu wsysa duszę, by nigdy więcej nie miała wstępu do realnego świata

Chusteczka, brudna z dżemu i smarków, ląduje na twarzy jednej z kobiecin. Podciera usta. Kobieta nie krzywi się, ani nie protestuje. Może zwyczaj podcierania to jedyna czułość, której dozna przed śmiercią? Jedyna, wymuszona troska, chociaż oschłe ruchy epatują obrzydzeniem i niechęcią, ciepło ludzkiego ciała jest potrzebne nawet schorowanym psychicznie osobom.
Zmarszczki czasu na ścianie. Zmarszczki czasu na suficie. Dywan wyblakły jak życie, które przeminęło. Nigdy nie miało miejsca na stałe. Trwałej formy. Zaduch w pomieszczeniu. Pomiędzy brudnym i zniszczonym stołem, a kanapą z zielonej tkaniny, z dużą ilością zacieków przedziera się młoda twarz. Pomimo skrywanej pod zaciśniętymi ustami urody, nie rozświetla tego miejsca. Nie łagodzi, chociażby w najmniejszym stopniu przytłaczającego widoku. Kąciki oczu naznaczone przez dłużącą się obecność. Zmęczone palce. Stłumione oczy. Powieki, ciężkie, opadają na źrenice bez jakiejkolwiek emocji. Stary sweterek zarzucony na ramiona, lekko zgarbione plecy, trzydziestoletnia postać kobiety zdaje się zmieniać w pensjonariuszy, wtapiać w otoczenie. Traci indywidualność, zlewa się w jedno z tym miejsce. Nie ważne, w jakim kolorze wyciągnie ubranie z szafy, założy na siebie, staje się coraz bardziej przeźroczysta. Prześwituje przez nią stary zegar na ścianie. Obraz. Przechodzący obok ludzie. Pielęgniarki. W jej środku nie ma nic. Coraz bardziej przeźroczysta okazuje się nie mieć uczuć. Ona to tylko opakowanie. Przedmiot. Bezosobowa materia nauczona chodzić, podawać posiłki, zagajać od czasu do czasu mechanicznym tonem. Okazywać uśmiech, który niczego nie wyraża.

Właśnie zbiera wyszczerbione kubki, w których podawano herbatę z mlekiem. Stare talerze z resztkami jedzenia. Plastykowe sztućce. Wokół pensjonariuszy panuje, jak zwykłe, bałagan podobny do tego, jaki człowiek zastaje wokół karmionego niemowlęcia. Liczba personelu jest niewystarczająca dla tak dużej liczby chorych. Po pierwsze, mało kto chce tutaj pracować, po drugie, ograniczone fundusze nie pozwalają zatrudnić wystarczającej liczby osób.

Dyrektorka, gruba baba po sześćdziesiątce, zawsze wyposażona w jadowite, pełne niechęci spojrzenie i kilka paczek z czekoladkami, siedzi w gabinecie na samej górze. Jedynym jej zadaniem jest podbijanie recept, podpisywanie co miesięcznej karty obserwacji, ewentualnie wypisanie aktów zgonu. Szum wiatraczka w komputerze i ciamkanie ust wypełnionych półpłynną czekoladą. Chociaż zbliża się godzina czternasta, w pokoju jest półmrok, a lampka na biurku to jedyne źródło światła. Za plecami dyrektorki światło od pomieszczenia odgradza gruba zasłona. Rzadko ktoś do niej zagląda, bo czemu miałby to robić? Wystawić się na atak.

Jej lekko tłuste włosy, związane w kok połyskują niedbale, wraz ze złotymi oprawkami okularów. Wulgarna, bezczelna, czerwona szminka na ustach, cienkie linie brwi podkreślone kredką. Jasna, blada cera i ciemny pieprzyk na środku lewego policzka, z dwojgiem otaczających go, jasnych włosów, nigdy nie zachęcały do rozmowy z tą kobietą. Nigdy też nie wyrażała takiej chęci sama z siebie. Nie od czasu przybycia tutaj.

Od dwunastu lat. Prowincja. Całkowite odludzie. Do asfaltowej drogi jest blisko półtora kilometra, a wysypana żużlem droga, która prowadzi tutaj, zdarza się być nieprzejezdna. Jedyne, co jest w stanie zafascynować tą kobietę to bus pracowniczy, który przyjeżdża tutaj trzykrotnie. Rano, o godzinie szóstej trzydzieści, by przywieść poranny personel i odebrać ludzi z nocnej zmiany, drugi raz o godzinie czternastej trzydzieści, gdy czas na kolejną wymianę. Trzeci kurs wykonuje o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści. Stary gościu, łysy, niski, z pokaźnym brzuchem wyhodowanym na kanapie, przy pomocy piwa, nie zależnie od warunków atmosferycznych, pojawia się tutaj punktualnie. W domu widmo. W zapomnianym przez wszystko pensjonacie z lat dwudziestych, ubiegłego wieku. Dyrektorka, czasem tylko, bardzo rzadko wręcz, ma niejasne poczucie, że sam kierowca busa, wraz ze swoim pojazdem to widma. Niezależnie od pory roku, wyłania się z mgły, przywozi pracowników, odbiera ludzi, których zmiana dobiegła końca i wraz z nimi znika we mgle. I wszyscy w busie przestają istnieć. Powracają dopiero w odpowiednim czasie. Punktualnie. Nikt normalny nie może być zawsze punktualny.

I jak to dalej ma w zwyczaju, w chwilach wspomnień na temat kierowcy, mimowolnie powraca myślami do słów matki, sprzed wielu lat. Mówiła jej wtedy "pamiętaj, kochanie, mężczyźni nie lubią inteligentnych kobiet, nieugiętych nienawidzą. Ich towarzystwo jest dla nich nieprzyjemne, niewygodne, a ten dyskomfort powoduje agresję, chęć zniszczenie, nieodpartą potrzebę, by taką kobietę zniewolić pod jarzmem męskiej woli. Dlatego, kochanie, przy mężczyznach musisz udawać głupszą niż jesteś, musisz być uległa, inaczej zechcą cię zdeptać."
Trudno było wierzyć jej w słowa matki. Trudno było jej zaakceptować fakt, że opinia matki ma zasięg szerszy, niż ich dom, w którym każdy ży
ł pod dyktando ojca – pracownika huty metalu. Stłamszona przez niego matka, pokorna, cicha, zawsze dogadzała mężowi, w obawie przed jego porywistym charakterem i dłońmi jak kawałki głazu. Dyrektorka nigdy nie była pewna, czy jej matka przejawiała jakąś inteligencję wykraczającą poza szarą, zwykłą przeciętność. Ale te słowa sprzed lat powracały do niej. Zwłaszcza od momentu, gdy została skierowana do pracy tutaj. Przez swój upór, nieugiętość, przez inteligencję, wyrazisty charakter, który tak mocno nie podobał się facetom. Odpychał ich i doprowadzał do frustracji. Ona, wyniosła, niezdobyta i nieustępliwa, roztrzaskiwała mężczyzn jak małych chłopów, nikt nie mógł jej do niczego przekonać, nie mógł jej dotknąć, zdobyć, nie był w stanie pocałować w jadowite usta, którym rzucała celne, niemal chamskie uwagi w stronę niekompetentnej bandy nabuzowanych testosteronem wizjonerów, podczas spotkań w branży.

Wiedziała, że cicho, potajemnie, w głębi siebie płaczą jak małe dzieci, a ona czerpała z tego satysfakcję, siłę, pewność siebie i szła naprzód. Aż banda idiotów znalazła sposób, by się jej pozbyć. I trafiła tutaj. Ze smukłej, wyniosłej damy z piękną figurą, zaczęła rozlewać się w podstarzałą jędzę, pełną frustracji, gniewu, niechęci, gotową zabić słowem. Spojrzała na zegarek na pulpicie komputera.
Wszystko, co próbujemy ułożyć w całość, przeklina oderwane od czasu chwile. Wyrwane z kontekstu, wycięte spomiędzy zdarzeń. Upchano w nie za dużo emocji, uczuciom nakazano trwać w odwiecznym marazmie, którego dziełem jest bezradność ukryta w oczach. W westchnięciu w stronę chłodu okna, nadziei, człowiek jest tylko lustrem, w którym odbija się jego wewnętrzny świat bądź pękna, przy spotkaniu z twardymi regułami rzeczywistego świata, osadzonego na prymitywnym męskim, fundamencie. Jeśli byłoby to możliwe, z pewnością każdy facet poparłby idee, by w miastach wzniesiono wielkie, kilkunastometrowe figury penisów, upamiętniające główne, ich zdaniem, narzędzie zapewniające ludzkości przetrwanie, rozwój, dobrobyt oraz spełnienie.

Liście więdną, coraz słabsze, ulegają podmuchom wiatru. Taniec stłumionych odcieni złota i miedzi. Brązów. Zgarbionej trawy. Łyse drzewa potrząsają gałęziami, ptaki coraz rzadziej przesiadują w ich koronach. Zgubione diamenty leżą obok pni. Suną po drodze, brzuchami zadzierają kamienie, zatrzymują się na moment, by zniknąć w zamglonym pejzażu wczesnego wieczoru, który coraz szybciej gości za oknem. Przelewa się do pomieszczeń półmrokiem, zwalcza promienie słońca, upycha we wszystkie kąty. Świat powoli gaśnie. Jak oczy ludzi oderwanych od rzeczywistości. Zawartym w półsennym miejscu.

Zjawy żyją na granicy namacalności i urojeń. Przemieszczają się w skrzypieniach podłogi, półcieniach, mrugnięciach oczu. Niewidoczne. Wyczuwalne na skórze. Ich oddech odbiera ciepło. Jeży włosy. Ale nikt nie zwraca uwagi na ich istnienie. Wszystko tłumaczy się chłodem, spadkiem temperatury, jesienią, która zagościła na dobre pośród polan, szarugi miast. Chociaż często wydaje się tylko zmyślonym elementem wyobrażeń o innym świecie, który powinien przecież istnieć.
Pensjonat nie może być jedynym, prawdziwym miejscem. Musi być coś jeszcze. Coś, co jest żywe, oddycha, tętni, wciąga, nadaje życiu kierunek, stwarza pozory ładu i harmonii. Daje złudne poczucie bezpieczeństwa, poczucie stalowej bliskości, która mrozi i parzy, odpycha i przyciąga, hipnotyzuje, zatruwa, zamienia skórę w kamień i kruszy pod upływem czasu. Kreśli na twarzach kolejne zmarszczki, przyćmiewa błysk w oku. Spokojnie odbiera życie. Pozwała umrzeć w nic nie znaczącym świecie, by wszystko, co iluzoryczne, nie było warte zmartwień, ciężaru w sercu. Stal, która nadaje myślom lekkość, otępia, niweluje ból i zabiera czułość. Stal, która jest sercem miasta. Gromadzi wokół siebie tłumy. Znieczula. Wyniosła, obojętna, surowa. Nieugięta. Najwyższa istota w mieście, jedyna, boska struktura godna modlitwy. Stal, która jest marzeniem o niezłomności charakteru.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz